* * *
Obserwowałem to wszystko przez pręty klatki, w której się znajdowałem. Świat znów miał pogrążyć się w chaosie i zniszczeniu. Przez moje policzki płynęły gorzkie łzy, kropla po kropli. Modliłem się, błagałem o cud. Chciałem, abyś znów się pojawił i mnie uratował. Wtedy, gdy Cię zobaczyłem, po tylu latach, patrzyłem w Twoje niegdyś puste oczy i nie mogłem uwierzyć. Nie byłeś tym człowiekiem, którego zapamiętałem. Nie przypominałeś tego bezlitosnego mężczyzny, którego uważałem za przyjaciela. Bałem się. Okropnie się bałem, że demon we mnie Cię skrzywdzi. Nie chciałem patrzeć, jak cierpisz. Ale nic nie mogłem zrobić. Ani wcześniej, ani teraz.
W
uszach dudniły mi krzyki rozpaczy. Wiatr przywiał do mnie metaliczny zapach
krwi. Czułem obrzydzenie. Do demona, który mnie opętał. Do ludzi, którzy do
tego doprowadzili. Do siebie. Byłem słaby, cholernie słaby. Pozwoliłem na to,
by opanowano moje ciało, by moje ręce splamiła krew zarówno bliskich memu sercu, jak i
niewinnych osób. Opuściłem Cię. Wtedy, gdy mnie najbardziej potrzebowałeś, ja Cię
opuściłem! A przecież obiecałem Ci, gdy
jeszcze byliśmy młodzi. Przyrzekałem, że zawsze przy Tobie będę, że nigdy Cię
nie opuszczę. Złamałem tę przysięgę. Nie jestem godzien, abyś kiedykolwiek
nazywał mnie przyjacielem. Żałuję, że nie zareagowałem inaczej. Że dopuściłem
do tego.
Dzień,
w którym to się stało. Taki, jak inne, a jednak wyjątkowy. Wtedy po raz
pierwszy rzuciło mi się to w oczy. Gdy dotarłem do wymarłej wioski, w
poszukiwaniu tajemniczych artefaktów dla zwierzchników. Wszyscy mieszkańcy
leżeli martwi na głównym rynku. Patrząc na nich, moje serce krwawiło.
Zrozumiałem, iż nie bez powodu mnie tu wysłano. Wybili ludność, aby dostać w
swe łapy potężne przedmioty, które się tu znajdowały. Dla mnie, prostodusznego
człowieka, będącego obrońcą niewinnych, było to przerażające. Wszelkie
znaleziska zakopałem głęboko. Ze sobą wziąłem jedynie bezwartościowy naszyjnik,
który przykuł moją uwagę swoją urodą. Wyglądał jak kryształ zamknięty w klatce
ze srebra. Założyłem go na szyję, chowając pod szatami. Wróciłem do głównej
siedziby organizacji, do której należałem. Natychmiast chciano się ze mną
zobaczyć. Mówiąc im, że nie znalazłem niczego godnego uwagi, wprawiłem ich w
zdumienie. Wyprosili mnie grzecznie, przenosząc się do pokoju obok.
Podejrzewając najgorsze, podsłuchałem ich rozmowę. Pamiętam, jakby to zdarzyło
się dosłownie przed kilkoma minutami, jaki wtedy czułem się oszukany. Chcieli
wykorzystać nas, swoje pionki, aby przejąć władzę nad całym kontynentem. Zabolało.
Oddaliłem się, chcąc odnaleźć Ciebie. Potrzebowałem Twojego wsparcia. Pragnąłem
usłyszeć, abym się nie przejmował tymi staruchami, że uciekniesz ze mną, jeśli
tak postanowię. Znalazłem Cię. Powiedziałeś mi, że mam na Ciebie poczekać.
Żebym nie szedł za Tobą. Ale ja to zrobiłem. Zawsze ciekawiły mnie te tajne
misje, które Ci zlecano. Cała ta sytuacja podsyciła jeszcze bardziej moją
ciekawość. To przyjemne uczucie, że w ten sposób im się sprzeciwiam. Niestety,
prysnęło, gdy Cię zobaczyłem. Dotarłeś do wioski niedaleko zamku, w którym
przebywała nasza organizacja. Przybyłeś tam tylko po to, aby z ich rozkazu
wszystkich wymordować. Nie mogłem w to uwierzyć. Cierpiałem, widząc, jak
pozbawiasz ich życia, jedno po drugim. Kobiety i mężczyzn. Starców i dzieci.
Byłeś okrutny. W tym momencie zwątpiłem już całkowicie. Nie obchodziło mnie to,
że to Ty, że oni uratowali mnie przed niechybną śmiercią, gdy byłem dzieckiem.
Że zapewnili mi wykształcenie, żywność i miejsce do spania. Wpadłem w szał. Jedyne, o czym myślałem, to zemsta.
Za tych ludzi, których zabiliście. Ty i oni. Mój gniew obudził zaklętą w
naszyjniku duszę demona. Opanował on moje ciało w mgnieniu oka. Straciłem
kontrolę nad sobą. A może nigdy jej nie miałem? Nie wiem. Pamiętam jedynie ten
moment, gdy włócznią raniłem Cię w plecy. Zostawiłem na nich długą, krwawą
szramę. Wówczas oprzytomniałem. Chciałem to powstrzymać. Ale było już za późno.
Nagle
stanąłeś przede mną, dzierżąc w dłoniach swój miecz. Zupełnie, jakbyśmy cofnęli
się o te kilka lat. Oddałbym wszystko, aby móc znowu z Tobą porozmawiać.
Przeprosić, objąć, wyznać to, co już od
dawna leży mi na duszy. Serce mocniej mi zabiło. W Twych oczach odnalazłem niepokój
i bezbrzeżny smutek. Przypadłem do krat, próbując się przez nie przecisnąć. Nie
udało się. Czułem się, jakbym stał obok i tylko przyglądał się walce.
Zaatakowałeś. Chciałem Cię powstrzymać. Krzyknąć, że to wszystko nie ma sensu,
żebyś uciekał. Powinieneś o mnie zapomnieć. Powinieneś odejść i już nigdy
więcej nie wrócić. I choć ból rozerwałby mnie na tysiące kawałeczków,
wiedziałbym, iż jesteś bezpieczny.
Moje
ciało walczyło z Tobą, choć umysł przeklinał każdy jego ruch. Pragnąłem
wyzwolić się z krępujących mnie więzów, uciec ze złotej klatki, w której byłem
zamknięty. Odzyskać kontrolę nad mocą i tym słabym, ludzkim ciałem. Coś
mówiłeś. Nie dane było mi Cię słyszeć. Przypomniałem sobie Twoje słowa, gdy
razem wykonywaliśmy niebezpieczną misję.
Zapytałem wtedy, jak Ty to robisz, że nigdy nie czujesz strachu. Gdy już
coś postanowisz, nie cofniesz się przed niczym. Pamiętam, jak dziś, co wtedy
odpowiedziałeś: „Jeśli naprawdę czegoś
pragniesz, nic nie powstrzyma Cię przed zdobyciem tego. Jeśli na czymś Ci
zależy, osiągniesz to, nie patrząc na przeszkody czy koszty.” Teraz zależało mi tylko na tym, żeby wydostać
się z mentalnego więzienia, w którym mnie zamknięto. Przywołałem w myślach
wszystkie chwile, które przeżyliśmy. Twoją twarz. Uśmiech, którym obdarzałeś
jedynie mnie. Moje uczucia wezbrały na sile, przedzierając się przez kajdany
smutku i cierpienia. Z piersi wydobył się cichy jęk, stopniowo zamieniający się
w rozdzierający krzyk. Pręty klatki pękły, raniąc moją skórę. Ból jednak nie
pojawił się. Zamiast niego opanowała mnie ulga i słodki smak wolności. Wciąż
czerpiąc moc ze swoich wspomnień, powoli uwalniałem się spod wpływu demona.
Wiedziałem jednak, że on wciąż tam jest.
Byłeś
ranny. Osunąłeś się na ziemię. Wypuściłem z rąk włócznię, podbiegając do
Ciebie. Objąłem mocno rękoma Twoje ciało. Z prawego boku wypływała ciemna krew.
Oderwałem kawałek swojej szaty, tworząc z niej prowizoryczny opatrunek.
Nareszcie mogłem coś zrobić. Popatrzyłem na Twoją twarz. Tę, którą tak
uwielbiałem, o której śniłem przez te wszystkie lata. Patrzyłeś na mnie.
Przeszywałeś spojrzeniem czarnych oczu. Podniosłeś
lewą dłoń i palcami dotknąłeś mojej twarzy. Po moim policzku spłynęła łza.
Starłeś ją kciukiem.
- Ran.. – wyszeptałeś. Spróbowałem się uśmiechnąć, jednak
nie udało mi się. Zamiast tego, zdradzieckie krople zaczęły wolno płynąć,
żłobiąc sobie ślady. – Nie płacz.
- Łatwo Ci mówić. Prawię Cię zabiłem – powiedziałem
cicho. Ledwo powstrzymywałem chwytający mnie za gardło szloch. Uśmiechnąłeś się
lekko.
- W takim razie płacz. Mamy czas – odparłeś spokojnie.
Pokręciłem głową.
- On dalej tam jest, Diar. Czeka na dogodny moment, aby
znów przejąć kontrolę. Musisz mnie zabić. Tylko tak się go pozbędziemy –
załkałem. Nie bałem się śmierci. Bałem się zostawić Cię samego. Nie chciałem
znów Cię opuszczać.
- Nawet tak nie mów! – syknąłeś głośno. Usiadłeś,
krzywiąc się. Położyłeś prawą dłoń na moim ramieniu, drugą nadal gładząc mnie
po policzku. – Damy sobie radę, pokonamy go, razem. Słyszysz? Musi być inne
wyjście!
- Nie ma, Diar. Tylko Ty możesz to zrobić. Ja także
chciałbym, aby istniała inna metoda – chlipnąłem. Przytuliłeś mnie do siebie.
Nie mogąc dłużej już wytrzymać, załkałem. Myślałem, że będę mógł umrzeć
spokojnie, gdy już Cię zobaczę. Myliłem się. Teraz perspektywa śmierci bolała
jeszcze bardziej. Odsunąłem się od Ciebie, wycierając łzy rękawem. Spuściłem
głowę.
- Dziękuję – szepnąłem. – Dzięki Tobie i naszej przyjaźni
mogłem się uwolnić. Chociaż na chwilę.
- O czym Ty mówisz? Nie zamierzam Cię zabijać! –
krzyknąłeś. Uśmiechnąłem się lekko.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą zawsze chciałem zrobić
– powiedziałem. Przybliżyłem się do Ciebie i musnąłem Twoje wargi swoimi.
Wstrzymałeś oddech. Skrzywiłem się. Demon we mnie powoli opanowywał moje ciało
i umysł. – Teraz, Diar. Zrób to. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.
- Ran. Jesteś pewien? – spytałeś tylko, przełykając
ślinę. Złapałeś dłonią rękojeść miecza. Odsunąłem się trochę, a ty przyłożyłeś
ostrze do mojego serca.
- Tak.
- Poczekaj, spróbujmy chociaż poszukać innego sposobu.
Nie pozwolę, żebyś się poświęcał!
- To moja wina, że się przebudził. Ja to zacząłem, a więc
muszę skończyć. – wycedziłem, czując pulsujący ból w skroni. – Dalej, pchnij!
Nie ma czasu do stracenia!
- Nie mogę, Ran – wymamrotałeś. Miecz drgnął lekko,
osuwając się w dół. – Nie umiem pozbawić Cię życia. Jesteś moim przyjacielem,
do cholery! Najbliższą mi oso.. – nie dokończyłeś. Nadziałem się na klingę.
Dotknąłem ustami Twojego ucha.
- Przepraszam, Diar. Chcę, żebyś był bezpieczny, dlatego
to robię. Tak bardzo Cię kocham… - szepnąłem.
Moje powieki stały się ciężkie. Padłem bezwładnie na ziemię. Ostatnią
rzeczą, którą zobaczyłem, była Twoja twarz, cała we łzach. Już chciałem
powiedzieć Ci, żebyś za mną nie płakał. Nie zdążyłem. Otoczyła mnie
nieprzenikniona ciemność.
* * *
Krótkie,
chujowe, znowu o poświęcaniu się dla ukochanego. I tak dalej, i tak
dalej. Inspirowane mangą "Stigmata", którą szczęśliwie posiadam.
Zajebista manga, swoją drogą, polecam. Kiedyś miałam jeszcze pomysł, aby
napisać to samo, tylko z perspektywy Diara, ale nie wiedziałam, jak się
za to zabrać. Może i napiszę, ale chyba dopiero w czasie wakacji. No,
to tyle. Mam nadzieję, że się podobało, przepraszam za błędy i obiecuję,
że się poprawię. Całuję Was. ;*