24.12.2013

Twist in My Story.

Hej. Pamiętacie Fall For You? Tych, którzy nie czytali, odsyłam wpierw do tego shota. Obiecałam Wam kiedyś, że spiszę Wam to, co znalazło się w dzienniku, który Daniel podarował Paulowi. Oto jest. ;3 Enjoy.
* * *
                Usiadłem przy biurku, wyciągając stary zeszyt. Od jak dawna czekał, abym wreszcie go użył? Uśmiechnąłem się gorzko. Miałem nadzieję, że to przeczytasz. Dla Ciebie chciałem wszystko spisać. Tyle lat mnie o nią prosiłeś.. Otworzyłem notes na pierwszej czystej stronie.
                „Mojemu przyjacielowi, Paulowi Astonowi. Byłeś dla mnie wielkim oparciem w trudnych chwilach. Dziś spełniłem swą obietnicę. Zrobiłem to, o co mnie prosiłeś. Dziękuję za to, że pojawiłeś się w moim życiu. Daniel Bein.”
                Tak wyglądała skromna dedykacja, którą zamierzałem tam umieścić. Przewróciłem stronę. Chwyciłem do ręki długopis i zacząłem pisać. Historię mojego życia.
                Samotność. Słowo, którego tak bardzo nienawidzę. Od zawsze byłem sam. Rodzice przeklinali moje narodziny. Gdybym przyszedł na świat jako dziewczynka, miałbym wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem. Miłość, szczęście, bezpieczeństwo. Akceptację. Niestety, nie było mi to dane. Urodziłem się jako chłopiec. O ile matka starała  się mnie kochać pomimo tego, o tyle ojciec wprost okazywał swą niechęć i pogardę. Pamiętam jak dziś, te okropne dni. Pełne bólu, płaczu i cierpienia. Wystarczyło, że odetchnąłem głośniej, a już byłem bity i wyzywany. Zbyt mały, żeby cokolwiek zrozumieć. Zbyt słaby, by się przeciwstawić. Błagałem, aby piekło, jakim było to życie, skończyło się jak najszybciej. Moje modlitwy zostały wysłuchane i spełnione. Choć może nie w sposób, który by mi odpowiadał.
                Wracałem ze szkoły. To był szczęśliwy dzień. Moja suczka, Hope, odnalazła się po tygodniu nieobecności. Martwiłem się, że coś jej się stało, ale pojawiła się cała i zdrowa. Z lekkim uśmiechem otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Pierwszym, co wydało mi się podejrzane, był słabo wyczuwalny, nieprzyjemny zapach krwi. Poza tym, w mieszkaniu było ciemno, co do normalnych sytuacji nie należało. Szedłem jednak dalej, z Hope przy nodze. Wołałem rodziców, lecz żadne mi nie odpowiadało. Gdy dotarłem do salonu, zamarłem przerażony. Ciało mojej matki leżało bezwładnie na sofie, podczas gdy zwłoki ojca rozszarpywał jakiś człowiek. Pisnąłem cicho. Obcy odwrócił się i zlustrował mnie wzrokiem. Hope zawarczała, ale uspokoiłem ją dłonią. Patrzyłem w oczy mężczyzny. „Wyjdź stąd i wyprowadź psa na spacer”, odezwał się ochrypłym głosem. Zadrżałem. „Nie wracaj przez pół godziny. Obiecuję, że gdy to zrobisz, nie znajdziesz mnie tu już. W przeciwnym razie będę zmuszony cię zabić. Rozumiesz?”
Kiwnąłem głową i ruszyłem w kierunku wyjścia. Hope nie odstępowała mnie na krok. Poszliśmy do lasu. Cały czas widziałem twarz swojej matki. Otworzone szeroko oczy, usta rozciągnięte w wyrazie zaskoczenia i strachu. Okropny widok.
                Do mieszkania wróciłem godzinę później. Mordercy już nie było, jednak ciała zostały. Nie mogąc na nie patrzeć, pobiegłem do sąsiadów. Podczas gdy ja i Hope siedzieliśmy przed ciepłym kominkiem, oni wezwali policję i wszelkie inne służby. Czułem się winny. Uważałem, iż to moje błagania sprowadziły na rodziców śmierć. Sądziłem, że to ja powinienem umrzeć, nie oni.
                W wieku siedmiu lat zostałem sierotą. Ojciec i matka trafili tam, gdzie ich miejsce. Do piachu. Mimo kiełkującej w moim sercu mściwej satysfakcji, ogarniało mnie coraz większe poczucie winy. Nie byłem zły i nie chciałem być. Przeciwnie. Wrażliwy, każde słowo biorący na poważnie. Naiwny, ufny. Oto ja. A wtedy, gdy chowano moich rodzicieli, myślałem tylko o jednym. Że ktoś się pomylił. Że to mnie powinni zakopywać, a nie ich. Tak wyglądał pierwszy zakręt mojego życia.
                W tym samym tygodniu zamieszkałem w domu dziecka. Nie pozwalano mieć tam zwierząt, a więc Hope musiała zostać u tych miłych ludzi, moich sąsiadów. Naprawdę dobrze się nią opiekowali. Pobyt w sierocińcu wspominam jako niezbyt miły, ale na pewno lepszy, niż lata spędzone z matką i ojcem. Przez kilka pierwszych miesięcy dostawałem baty od innych dzieci za to, że byłem taki grzeczny i czysty. Skaza na mojej duszy, powstała tamtego dnia, coraz bardziej się powiększała. Aż wreszcie poznałem kogoś, kto pomógł mi przebrnąć przez kłopoty. Nazywała się Lucy. Była starsza o rok, wysoka, silna. Pamiętam doskonale jej czarne włosy splecione w dwa warkoczyki i błyszczące radośnie brązowe oczy. Jej rodzina zginęła w wypadku, gdy Lucy miała dwa miesiące. Zaprzyjaźniliśmy się. Trenowała od jakiegoś czasu karate, a więc uczyła mnie, jak mam się bronić. Z czasem i ja zacząłem chodzić na treningi. Wszyscy, którzy się nade mną znęcali, poczuli strach. Nie było mocnych na nas dwoje. A potem… A potem Lucy spadła z drzewa. Los pokarał mnie za to, że zesłałem śmierć na swych rodziców. Zabrał mi przyjaciółkę. Miałem wtedy czternaście lat. A ją kochałem jak siostrę. Moją duszę i serce pochłonął mrok. To był drugi zakręt w mojej historii.
                Z domu dziecka uciekłem w drugą rocznicę jej wypadku. Nie mogłem znieść widoku miejsc, które tak mi ją przypominały. Spakowałem swoje rzeczy, w tym medalik, jedyną pamiątkę po matce. Oraz ukochany pierścionek Lucy. Ruszyłem w nieznany świat. Przedtem jednak odwiedziłem Hope. Wybiegła mi naprzeciw, radośnie merdając ogonem. Po raz pierwszy od śmierci Lucy, rozpłakałem się. Lata bez psiny minęły mi koszmarnie. I choć nie chciałem znów się z nią rozstawać, nie zabrałem jej ze sobą. Pragnąłem, aby te ostatnie lata spędziła wśród kochających ją ludzi, w swym ciepłym kącie. Wziąłem tylko szczeniaka, którego urodziła kilka miesięcy przed moim przybyciem. Dostał imię Angel. Dlaczego? Miałem nadzieję, że będzie mnie chronił i że nigdy mnie nie opuści. Żebym nie musiał być już sam.
                Zamknąłem wszelkie niedokończone sprawy. Zacząłem więc nowe życie. Wynająłem mieszkanie, w którym mogłem trzymać psa. Miałem dość uzbieranych pieniędzy, by nie martwić się o utrzymanie przez jakiś czas. Znalazłem pracę w restauracji, jako kelner. Z czasem stałem się barmanem. Poczułem, że wreszcie żyję. Tego mi było trzeba. Normalności. Jednak ci, którzy mnie poznali, nie mogli w to uwierzyć. Że do szczęścia wystarczy mi jedynie to. Mówili mi, że powinienem zaistnieć w świecie, śpiewać, bo mam cudowny głos. Uwierzyłem im. Gdy więc usłyszałem o przesłuchaniu zespołu Dead Souls, od razu postanowiłem się zgłosić.
                Było ciężko. Bardzo. Chyba jeszcze nigdy aż tak się nie stresowałem. Wchodząc na scenę, czułem, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Aż zobaczyłem Ciebie. Od razu przykułeś mój wzrok. „Ideał”, przemknęło mi przez myśl. Byłeś po prostu piękny. Wyglądałeś jak bóstwo. Patrzyłeś na mnie tymi swoimi ciepłymi, jasnoniebieskimi oczami, nakręcając na palec kosmyk długich, czarnych włosów. To jest Twój nawyk, prawda? Zawsze tak robisz. Szczególnie, gdy jesteś zakłopotany i nie wiesz, co masz zrobić z rękoma. Rozgryzłem Cię już dawno. Mój aniele. Tak. Tak nazwałem Cię w duchu, gdy pierwszy raz Cię ujrzałem. I tak już zostało. Bo właśnie tym byłeś dla mnie przez te wszystkie lata. Aniołem. Aniołem, który czuwał nade mną. Który wyciągnął mnie z dna i postawił na nogi. Który sprawił, że mogłem choć na chwilę zapomnieć o swoim grzechu.
                Wiesz, dlaczego na początku chowałem do Ciebie urazę? Bo wyszedłeś, gdy miałem zacząć śpiewać. A chciałem zaśpiewać właśnie dla Ciebie. I poczułem się urażony do żywego, gdy wyszedłeś, rozmawiając przez telefon. Więc starałem się jeszcze bardziej. Żeby Twoi przyjaciele wybrali mnie do zespołu. Żebyś mógł usłyszeć, jak śpiewam. Wtedy los spojrzał na mnie łaskawszym okiem i spełnił moją zachciankę.
                Pamiętasz ten dzień? Kiedy spytałeś mnie, czemu tak Cię nie lubię. Kiedy, wysłuchawszy mnie, powiedziałeś, że to żaden problem, bym teraz dla Ciebie zaśpiewał. Że chcesz usłyszeć mój głos i samemu się przekonać, czy oni dobrze wybrali. Nawet nie wiesz, jaki wtedy byłem szczęśliwy. Ja, dzieciak znikąd, łaknący choćby szczypty sympatii, pochwały, wszelkich podobnych uczuć. Bardzo mi się chciało płakać tego dnia. Ale zamiast tego śpiewałem. Dla Ciebie, o Tobie, przy Tobie. Widziałem zachwyt w Twoich oczach, gdy skończyłem. Cieszyłem się jak głupi, gdy mówiłeś, jak bardzo Ci się podoba mój głos. Wiesz.. To chyba wtedy naprawdę się w Tobie zakochałem.
                Dzięki Tobie i zespołowi rozkwitłem. Jeśli można tak powiedzieć, oczywiście. Moje dni stały się kolorowe, pełne śmiechu i radości. Moja miłość do Ciebie nie chciała odejść. Wręcz przeciwnie. Często łapałem się na myśli, że wiem już wszystko o Tobie. I zawsze wtedy zaskakiwałeś mnie czymś nowym. Przez co każdego dnia kochałem Cię jeszcze bardziej.
                Byłem przekonany, że to już koniec mojego piekła. Że słońce już zawsze będzie dla mnie świecić. Niestety, odeszło ode mnie, nim się obejrzałem. Przeszłość wróciła. A razem z nią uczucia, których smaku nie chciałem pamiętać.
                Przyszli do mnie któregoś dnia. Powiedzieli, że wznawiają sprawę morderstwa moich rodziców. Przesłuchiwali mnie wiele razy, za każdym razem mówiłem to samo. Że gdy wróciłem, oni już nie żyli. Myślisz teraz pewnie, dlaczego to robiłem? Czemu kłamałem? Obiecał mi, że jeśli wyjdę, nie zabije mnie. I, choć to śmieszne, czułem, że nie mogę go wydać. Bo gdybym to zrobił, udowodniłbym mu, że popełnił błąd. A wcale tak nie było. Jednak oni nie chcieli mi odpuścić. Szantażowali mnie, że jeśli wszystkiego im nie powiem, zamkną mnie za utrudnianie śledztwa. Nie docierały do nich moje słowa, że byłem wtedy dzieckiem, w wielkim szoku, że mogę wielu rzeczy nie pamiętać. Chociaż, gdy im to mówiłem, wszystkie obrazy z tamtych dni stawały mi przed oczami. To było straszne. Zacząłem mieć koszmary. Śniła mi się moja matka. Podchodziła do mnie, zakrwawiona. Patrzyła się na mnie martwym wzrokiem i pytała, czemu jestem takim złym synem. Czemu nie pomogłem jej? Dlaczego pozwoliłem ją skrzywdzić? Za każdym razem sen stawał się straszniejszy, a ja budziłem się z krzykiem, nie mogąc zasnąć do rana. Płakałem, przytulony do sierści Angel’a, czekając, aż wzejdzie słońce. Żałosne. To był trzeci zakręt w moim beznadziejnym życiu.
                Zaczęliśmy trasę koncertową. Jedną z pierwszych, które odbyliśmy podczas tych jedenastu lat. Nie wspominam jej zbyt dobrze. Krótko, nim wyjechaliśmy, spotkałem moją babcię. Wykrzyczała mi w twarz, że gdybym się nie urodził, jej zięć i ukochana córka wciąż by żyli. Że gdybym zdechł, gdyby aborcja się powiodła, gdyby później udało im się mnie otruć tak, jak zamierzali, nic takiego by się nie wydarzyło. Że to moja wina. Że powinienem zmądrzeć i w końcu się zabić. To było.. miłe. Bardzo. Tak miłe, że moja, już wtedy słaba psychika, poszła się jebać. Wpadłem w depresję. Zacząłem miewać stany lękowe, myśli samobójcze. Wiesz, jakie to uczucie, gdy dowiadujesz się, że Twoi rodzice nigdy Cię nie chcieli? To jeszcze nic przy tym, że próbowali Cię zabić kilka razy. Że o to, o co obwiniałeś się przez te wszystkie lata, obwiniał Cię też ktoś inny. Twój krewny. I życzył Ci śmierci z tego powodu. Nie zabiłem się tylko dlatego, że bałem się, że jeśli mi się nie uda, moje życie jeszcze bardziej się spieprzy. Że stracisz do mnie szacunek, który miałeś i znienawidzisz. To byłoby gorsze od śmierci. Zamiast tego, znalazłem inne rozwiązanie. Uciekłem w alkohol. Najpierw była to lampka wina przed snem. Później zmieniła się w szklankę, butelkę, aż w końcu zacząłem upijać się do nieprzytomności. Wszędzie, gdzie tylko mogłem. Zawsze, kiedy tylko miałem okazję. Potem alkohol przestał mi wystarczać. Ktoś zaproponował działkę dragów. Wciąż czuję do siebie wstręt przez to, że ją wziąłem. Że uzależniłem się od tego świństwa. A później, że pieprzyłem się z kobietami, mężczyznami, nieważne. To nie miało znaczenia. Byłem tak pijany i naćpany, że nie widziałem różnicy. Nic nie czułem. Oprócz tej cholernej goryczy. I żalu, że to nie możesz być Ty.
                A więc.. za sobą mamy czwarty zakręt mojej beznadziejnej opowieści. Niewiele ich już zostało. Wracając.. Przepraszam za każdy dzień, moment, w którym sprawiłem wam przykrość, kłopoty. Za każdy raz, kiedy uciekłem. A już szczególnie za ten dzień, w moim rodzinnym mieście. Gdy znalazłeś mnie przed grobem Lucy. I poprosiłeś, bym napisał dla Ciebie tę historię.
                Wtedy po raz pierwszy zobaczyłeś moje łzy. Zawsze kryłem je przed Tobą. Nie chciałem, żebyś je widział. Nie chciałem tłumaczyć się później, dlaczego płaczę. Bałem się, że możesz poczuć do mnie obrzydzenie, gdy wyjawię ich przyczynę. Pamiętam Twoje zdziwienie, a później akceptację. I to, że irytowało Cię fakt, że nic o mnie nie wiesz. Chciałem oszczędzić Ci tego wszystkiego. Nie czułem potrzeby mówić o tym komukolwiek, zwłaszcza Tobie. Ale.. obiecałem, prawda?
                Płaczę. Płaczę, słysząc w głowie, jak wypowiedziałeś wtedy moje imię. W Twoich ustach zabrzmiało jak najpiękniejsze wyznanie. Dźwięk, który bardzo chciałem usłyszeć. W tamtej chwili.. marzyłem o tym, żeby Cię pocałować. Dotknąć ustami Twoich ust. Poczuć ich miękkość, smak. Wsunąć się w Twoje ramiona, wdychając słodki zapach lawendy, który zawsze Cię otacza. A później powiedzieć Ci, jak bardzo Cię kocham. Czemu..? Gdybym.. gdybym mógł sprawić, żebyś mnie pokochał, zrobiłbym to, choćbym miał znów przejść przez piekło, którego doświadczyłem. Choćbym miał umrzeć, zabić, zniszczyć wszystko, co stanęłoby na mojej drodze. Ale to niemożliwe. Pozostanę Twoim przyjacielem do końca.
                Przy Tobie pożegnałem się z Lucy. Żałuję, że jej nie poznałeś. I że ona nie poznała Ciebie. Z pewnością polubilibyście się. Kto wie, może nawet zakochalibyście się w sobie? To byłoby najpiękniejsze, ze wszystkich możliwych, najgorszych dla mnie rozwiązań. Gdyby dwoje ludzi, których kocham najbardziej na świecie, było ze sobą razem, szczęśliwych. Szkoda, że musiała umrzeć, przez grzech, który popełniłem.
                Los znów sobie ze mnie zakpił. Staliśmy się prawdziwymi, najbliższymi sobie przyjaciółmi. Dzień, w którym nie spotkaliśmy się czy nie porozmawialiśmy ani razu, był stracony zarówno dla mnie, jak i dla Ciebie. Wciąż mówiłeś, że jestem Twoim aniołem, choć tak naprawdę było odwrotnie. A ja.. przytakiwałem, wymyślając sposób na zdobycie Twojej miłości. Odzyskałem nadzieję, którą porzuciłem niemalże na samym początku. Jednak.. każdy ruch przeprowadzałem dyskretnie, żebyś przypadkiem się nie zorientował. To jedno udało mi się, jestem tego przekonany.
                Który to już raz okrutna Fortuna najpierw coś mi podarowała, by później odebrać to, jednocześnie zabierając ze sobą jakąś część mnie? Nie wiem. Z każdym kolejnym czułem, jak coraz bardziej się rozpadam. Choć między tymi „rozbiorami” było wiele lat przerwy, bolały jak świeże rany, gdy dochodziło do kolejnego. Ostatni z nich był rozbiorem całkowitym. Zabrano mi wszystko. Nadzieję. Radość. Chęć do życia. A wszystko za sprawą Emily, w której się zakochałeś.
                Chociaż to miła, ładna dziewczyna, nienawidzę jej. Bo ma to, czego ja nie mogłem i nie będę mógł nigdy mieć. Twoją miłość. Gdyby nie to, że ją kochasz, z pewnością polubiłbym ją. Chociażby za wygląd. Za te długie, złote włosy i błyszczące oczy, przypominające dwa szmaragdy. Czy za to, że przypomina jedną z porcelanowych lalek, które zawsze kochała Lucy. Jedyna rzecz, która czyniła z niej dziewczynę. Miłość do tychże laleczek. Emily mógłbym polubić także za charakter. Miła, uczynna, cicha, grzeczna, inteligentna. To tylko niektóre z jej cech. Tak. Dobrą dziewczynę wybrałeś, Paul. Szkoda tylko, że nie mogę być na jej miejscu.
                 Znów się załamałem. Moje życie kolejny, piąty już raz znalazło się na zakręcie. Obecność małej Emily sprawiło, że poddałem się zupełnie. I tak nic by z tego nie wyszło. Porzuciłem wszelkie plany, skazując je od razu na niepowodzenie. Smutne, prawda? Od początku sam sobie kopałem grób. Podświadomie czułem, że jeśli teraz Ci to wyznam, stracę wszystko, na czym mi zależy. Że wybierzesz ją, a mnie zostawisz. Dlaczego milczałem. Wyszło na to, że przez całe jedenaście lat dusiłem w sobie uczucie, którym darzyłem najbliższego przyjaciela. Ciebie.
                Od tego czasu minęło pół roku. A ja.. czuję, że mam już dość. Wciąż znajduję się na tym pieprzonym zakręcie. I raczej z niego już nie wyjdę. Nie chcę mi się codziennie od nowa przeżywać tego samego. I choć wielokrotnie obiecywałem sobie, że, cokolwiek by się nie stało, nic sobie nie zrobię, tak już po prostu nie mogę. To koniec. Koniec mnie, zespołu, naszej przyjaźni. Umarłem, gdy powiedziałeś mi, że chcesz wziąć z nią ślub. Wiesz.. kupiłem nawet pistolet specjalnie na tę okazję. Postanowiłem odczekać, aż pobierzecie się i pojedziecie na miesiąc miodowy. Jedziecie tam, gdzie nie będziecie mieli żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, prawda? Wtedy ja zrobiłbym z niego użytek, a wy dowiedzielibyście się dopiero po powrocie. Wiem, świństwo. I tchórzostwo zarazem. Cóż. Zawsze byłem świnią i śmierdzącym tchórzem. Draniem. Ciotą bez życia. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność. Lecz nie o to chodzi. Zmieniłem zdanie. Żałuję, ale nie dane mi będzie bawić się na waszym ślubie. Nie mam siły, aby żyć chociaż dzień dłużej. Dlatego… zaraz wyciągnę pistolet i po prostu ze sobą skończę. Lecz najpierw wyślę Ci ten notes. A później zadzwonię do Ciebie. Powiem wszystko. Że Cię kocham, że odchodzę z zespołu i żebyś o mnie zapomniał. A gdy tylko się rozłączysz, strzelę.  
                Dziękuję Ci za te jedenaście lat. Za każdy dzień, który mi poświęciłeś. Za wszystkie spojrzenia i uśmiechy, którymi mnie obdarzyłeś. Dziękuję, że ze mną byłeś. Że miałem dla kogo żyć. I przepraszam. Za wszystko. To nasze pożegnanie. Zawsze Cię kochałem i kochać będę, nawet po śmierci. Oby dane nam było jeszcze kiedyś się spotkać. Daniel...”
                Zamknąłem zeszyt, odkładając długopis. Minęło kilka dni, odkąd usiadłem do biurka. Wstałem, przeciągając się. Wyjąłem uprzednio przygotowaną i zaadresowaną kopertę. Włożyłem zeszyt do środka, zakleiłem ją. Spojrzałem na okno. Niedługo miał się zacząć zachód słońca. Uśmiechnąłem się. Nawet teraz nie miało ochoty dla mnie świecić. Cóż. Wyglądało na to, że już do końca pozostanę w mroku. Nie, żeby mnie to obchodziło. Zdążyłem się przyzwyczaić. Teraz.. teraz liczyło się coś innego. Ponieważ dziś.. dziś miał być ten dzień. W końcu, przeżywszy dwadzieścia siedem lat, zamierzałem skończyć ze sobą. Już nie mogłem się doczekać. Musiałem jeszcze tylko dojechać do końca ostatniego zakrętu mojego nędznego życia.
* * *
                Odłożył zeszyt. Otarł mokre policzki rękawem szlafroka. Od śmierci Daniela minęły trzy lata. Przez cały ten czas bał się otworzyć notes. Bał się dowiedzieć prawdy o jego życiu. Coś go blokowało. Lecz kilka dni temu, w trzecią rocznicę jego śmierci, poszedł odwiedzić jego grób.. grób Daniela i jego przyjaciółki, Lucy. Osobiście dopilnował, aby pochowano ich razem. Ale nie to jest ważne. Gdy usiadł przy ich grobie i zamknął oczy, wydawało mu się, że usłyszał śmiech. Dwóch osób. Dziewczyny i chłopaka. Spojrzał na nagrobek. Przez moment zdawało się, jakby na marmurze siedział Daniel i tulił do siebie czarnowłosą nastolatkę. A później.. zniknęli. Paul wciąż słyszał ich radosny śmiech. Wrócił do domu. Emily pojechała pomóc swojej chorej siostrze, więc on miał trochę czasu dla siebie. Drapiąc starego już Angel’a za uchem, zaczął czytać zapiski Daniela. Czytał je przez dwa dni. Często przerywał, gdy już nic nie widział przez łzy. Teraz zdawał sobie sprawę, jak bardzo się mylił, myśląc, że o przyjacielu wie dużo. Nie wiedział praktycznie nic. Czytając jego słowa, czuł się, jakby Daniel znów był obok niego i przemawiał przez kartki zeszytu. Nigdy nie przypuszczał, że życie chłopaka było takie smutne. Gdyby.. gdyby wiedział, nie pozwoliłby mu dłużej cierpieć w samotności. Żałował, że Bein nic mu nie powiedział. Ech. Teraz mógł sobie tak gdybać.
                Gdy skończył czytać, poczuł, jak z jego serca spada niewidzialny ciężar, który tkwił tam od trzech lat. Zdobył się na lekki uśmiech. Wreszcie jego przyjaciel mógł zaznać spokoju. Wreszcie Paul poniekąd pogodził się z jego śmiercią, poznał jej przyczynę. Pomyślał, że to jego wina, ale zaraz odrzucił tę myśl. Daniel na pewno zrugałby go za takie myśli. Westchnął. Zauważył, że w notesie zostało całkiem sporo pustych stronic. Może.. może on też zapisze historię swojego życia?
* * *
To jest mój prezent dla Was, pod choinkę. Byłby wcześniej, ale zaciągnięto mnie na kolację wigilijną do siostry i teraz zdołałam się wyrwać. ;3
Chcę życzyć Wam wszystkiego, co najlepsze. Zdrowia, szczęścia, żadnych kłótni, wspaniałego wypoczynku dla niektórych, a mam nadzieję i wszystkich, smacznego jedzenia, ale na to chyba już za późno, wymarzonych prezentów pod choinką, duuużo yaoi i weny dla tworzących, a także spełnienia życzeń. Co do Nowego Roku - nie składam Wam na razie życzeń, bo wiem, że coś jeszcze naskrobię w trakcie dwóch dni świąt lub zaraz po nich. :33 
Mam nadzieję, że się podobało. ^.^ Może kiedyś spiszę opowieść Paula, kto wie? Jeśli będziecie tego bardzo chcieć..
Do zobaczenia i Wesołych Świąt! <3

4.12.2013

MWSM - Odcinek 1


               Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nic kompletnie. Lenistwo, zapieprzanko ostatnimi czasy (remont, szkoła, te sprawy), a także zupełny brak weny czy choćby skromnego pomysłu (nie, to nie jest usprawiedliwienie. To za mało na usprawiedliwienie mnie, naprawdę), sprawiły, że pierwszy rozdział "Shoujo Mangi" oddaję Wam dopiero teraz. Może być mało śmieszny, ale starałam się, jak mogłam. Ma ponad 2000 słów, tym się pocieszam. Nie wiem, kiedy dam radę napisać drugi, może podczas przerwy świątecznej czy któregoś weekendu spróbuję. Niemniej, w następnym tygodniu pojawi się jeszcze one shot, a raczej kontynuacja jednego z wcześniejszych shotów. Możecie wieszać na mnie psy za tak długi czas nieobecności, proszę bardzo. A jeśli nie powiesicie, będę zobowiązana wziąć się w garść i przestać Was zaniedbywać. Enjoy.
* * *


                Obudził mnie niewyobrażalny hałas. Zerwałem się z łóżka, jak oparzony. Rozejrzałem się wokoło nieprzytomnym wzrokiem, błagając w myślach, aby mnie jeszcze nie zabijali, bo muszę uratować porwaną księżniczkę i ukatrupić jej wuja, starego pierdziela, który zajebał tron i wszelką Nutellę ze skarbca. A to spryciarz pieprzony. Geniusz Zła! Czemu ja na coś takiego nie wpadłem?
                Minęło parę chwil, nim dotarło do mnie, że to był jedynie pojebany sen, jakich wiele już miałem. Przetarłem oczy dłońmi i zacmokałem z niezadowoleniem. Któż śmiał mnie budzić?! Spojrzałem na sprawcę zamieszania – niewielki budzik leżący na szafce nocnej, który wciąż irytował świat swoim pobrzękiwaniem. Wyłączyłem dziadostwo jednym ruchem ręki. To znaczy.. chciałem tak zrobić, ale nie do końca mi się udało.. Zamiast na budzik, moja ręka natrafiła na okulary, których oprawka boleśnie wbiła się w moją skórę. Takie rzeczy tylko w Tesco. A tak serio – tylko ja, totalny niedorozwój i ciamajda potrafię tak robić. Ha ha, możecie mi teraz zazdrościć, pozwalam wam. Znajcie mą dobroć i łaskę. Syknąłem głośno, zabierając dłoń. Rozmasowałem miejsce, które doświadczyło nieprzyjemnego spotkania z okularami.
- Cholera.. czemu zawsze musi mi się coś takiego przytrafić? – jęknąłem. Wyłączyłem budzik (tym razem mi się udało) i przeciągnąłem się. Gdy ta przeklęta maszyna Szatana zaczęła hałasować, akurat tkwiłem w jakimś małym królestwie i zgrywałem bohatera. Tak, „zgrywałem” to dobre słowo. – Nawet we śnie nic mi się nie udaje – podsumowałem się.
                Podszedłem do okna i odsłoniłem je. Słońce od razu wypaliło mi oczy. Przyjemne uczucie, uwierzcie mi. Mlasnąłem z irytacją, zasłaniając się dłonią. Gdy po kilku (nastu? dziesięciu?) minutach moje patrzałki przyzwyczaiły się do obecności światła, westchnąłem i skierowałem się do kuchni. Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Życie stało się piękniejsze, od kiedy uwolniłem się od patologicznej rodzinki i zamieszkałem sam. Cud, miód, pornole. Hahahaha, joke. Z rozmyślań wyrwało mnie małe, włochate coś, napieprzające z główki w moją łydkę. Spojrzałem w dół.
- Och. Dzień dobry, Kyuubey – mruknąłem, tłumiąc ziewnięcie. Sprostowanie: Kyuubey to mój kot. Małe, białe, wkurwiające stworzenie, wyposażone dodatkowo w fosforyzujące, w nocy przyprawiające o zawał żołądka (serca też), zielone tęczówki. Dobra, dobra, Kyuubey nie jest cały biały, jego brzuch jest rudy w kilku miejscach. – Już, zaraz, moment mi daj, młody. Za chwilę będziesz szamał.
                Znalazłem gdzieś puszkę z kocim żarciem, z suszarki ściągnąłem dwie miski: białą i czarną, napełniłem je cuchnącym, galaretopodobnym tworem i jedną z nich postawiłem przed  kotem.
- Dzisiaj wątróbka – zakomunikowałem. Biały ogon przeciął kilkukrotnie powietrze, po czym jego właściciel zaczął ucztę. Westchnąłem i rozejrzałem się, dzierżąc w ręku drugą miskę. Raz, drugi, trzeci. Nic. Położyłem miskę na stole, po czym zająłem się sobą. Musiałem coś zjeść. Wziąłem się więc do roboty, chcąc przygotować sobie porządne śniadanie. Robota tak mnie wciągnęła, że zapomniałem się i zanuciłem cicho opening jakiegoś anime. I wtedy… no, cóż. Chyba wystarczy, jeśli powiem, że czyjeś pazury wbiły się boleśnie w skórę na moich nogach..
- Kyuubey, cholero, złaź! – warknąłem. Zrzuciłem z siebie kupę futra, która tak usilnie próbowała zrobić sobie ze mnie drabinę. Oparłem się o blat i wziąłem kilka uspokajających wdechów. Dopiero wtedy odwróciłem się i spojrzałem na winowajcę. Kyuubey siedział na podłodze, jak gdyby nic się nie stało. Wbił we mnie swoje trawiaste ślepia, przekrzywił łeb i miauknął pytająco. Emanowała z niego aura niewinności. Zacisnąłem zęby. Mały, biały skurwiel. - A żeby cię kiedyś pchły zeżarły! – odparłem z nutką nienawiści w głosie, po czym wróciłem do gotowania. Dzisiaj naleśniki. Pycha.
                Moje papu było już prawie gotowe, gdy rozległo się ciche miauczenie. Zlustrowałem podłogę. Kyuubey siedział na parapecie i spokojnie czyścił futro. Czyli to nie on. Nadstawiłem ucha, na moment przerywając wykonywaną czynność. Ów odgłos wydobywał się zza moich pleców. Odwróciłem się. Na szczycie lodówki (która była wyższa ode mnie) stał czarny kot i wyraźnie próbował zejść.
- Dzień dobry, Kuro – powiedziałem, podchodząc do urządzenia. Kocur wykorzystał to i wskoczył mi na ramię. Spojrzałem na niego, po czym na lodówkę, a potem znów na kota. Jak on, do cholery, tam wlazł? Kątem oka zauważyłem pozaciągane firanki. Wiecie, co… Może ja jednak nie chcę wiedzieć. Postawiłem zwierza na podłodze. Jego miska po chwili również się tam znalazła. Wziąłem żarełko i usiadłem przy stole. Wreszcie mogłem zjeść.
* * *
                O kurwa. O ja pierdolę. Dlaczego mnie to spotyka? Zawsze, po prostu zawsze. Zawsze, kurna, zwieje mi autobus na uczelnię. Dzisiaj nie było inaczej. Przez to, że musiałem sprzątać rzygi Kyuubey’a (wiedziałem, że się jakoś świnia odpłaci), spóźniłem się, a teraz mogłem tylko patrzeć, jak mój rydwan się oddala. Uszka oklapły, ogonek przestał radośnie merdać, a oczka zaszkliły się niebezpiecznie, grożąc potopem. Żartowałem. Zamiast tego posypała się wiązka przekleństw, ucierpiał śmietnik, moja noga oraz uszy okolicznych przechodniów, gdy wrzasnąłem w agonii. Ciężkie jest życie dorosłego, oj tak. Miałem już ogłosić sromotną klęskę i zawędrować do domu, przekonany, iż na dzisiejszych zajęciach już się nie zjawię, gdy usłyszałem znajomy warkot silnika. Odwróciłem się. Zobaczyłem motocyklistę na motocyklu, o ironio.
- Joł, Kamil. Co, busik uciekł? – zachichotał chłopak znanym mi głosem. Zamrugałem kilka razy.
- Julek! – olśniło mnie. - Co ty tu robisz? – spytałem mało inteligentnie.
- Dostałem posadę księcia z bajki – przewrócił oczami. – To co, wsiadasz, królewno? Podrzucę cię.
- Dupę mi ratujesz – odparłem z uśmiechem, sadowiąc się za nim.
- Wisisz mi flachę – zaśmiał się i ruszył. Prosto w kierunku piekła.
                Szczęście w nieszczęściu, na wykłady zdążyłem. Niestety, niechybnie ucierpi na tym mój portfel. Walnąłem się na ławce w jakimś kącie. Spróbowałem skupić mój brak szarych komórek na słowach psora. Nie bardzo mi się to udało.
                Podeszła do mnie i ucałowała w policzek. Uśmiechnęła się słodziutko. Odpowiedziałem jej równie słodkim (w moim mniemaniu) uśmiechem. Oczy omsknęły mi się przez przypadek w dół, na jej ciało ubrane jedynie w strój mahou shoujo. Mimowolnie się zarumieniłem.
- Coś się stało, bohaterze? Może masz gorączkę? – spytała z troską w słowiczym głosie.
- Ależ nie, pani – odchrząknąłem. – Po prostu czuję się onieśmielony twoim pięknem.
Zachichotała. Dobra, Kamil, urabiaj ją jeszcze przez chwilę i będzie twoja.
- Jesteś taki zabawny, bohaterze – szepnęła. – Uwielbiam twoje towarzystwo.
- Śmiało mogę powiedzieć to samo – odparłem. Zawinęła na palec kosmyk brązowych włosów. Jej czekoladowe oczy śmiały się do mnie. Zaraz, gdzieś je już widziałem.. W Tesco?
- Moje królestwo jest ci wdzięczne za ratunek, wojowniku. Czy.. jest coś, co moglibyśmy dla ciebie zrobić?
- Hm.. – Tak wiele pomysłów, który zrealizować? – Już wiem. Dajcie mi wór Pocky oraz palmę i mogę spadać.
- Dobrze. A od siebie dorzucę jeszcze to – pocałowała mnie. Poczułem się jak w raju. Nie! Stop! Coś jest nie tak! Dlaczego. Ona. Ma. ZAROST?!
„Hello. I want to play a game.”
Za jakie grzechy, ja się pytam?
                - Nie.. Nie, księżniczko… Nie tam, nie tam! Co ty robisz, głupia…?! To są markowe ciuchy. Markowe, rozumiesz? Gdzie mi z tymi łapami! Zabieraj zęby albo ci je wypierwiastkuję poza nawias kwadratowy! A może to był trójkątny? Nie.. Nie! Moja palma!
                Profesor, który właśnie coś pisał na tablicy, zirytował się, słysząc jęki jednego ze swoich studentów. Podszedł do niego i z całej siły pierdolnął go książką w potylicę. Aż coś chrupnęło. Nie chciałbym być na jego miejscu.. A, zaraz. Przecież to byłem ja. Zerwałem się jak oparzony.
- Nie, nie, mamusiu, te filmy na moim komputerze, to wcale nie hentai! – wybełkotałem. Cała sala zaczęła się śmiać. Rozejrzałem się. Czyżby coś mnie ominęło?
- Za moich czasów studenci z wdzięczności całowali wykładowców po rękach, a nie ignorowali ich, rozkosznie pochrapując! – psor wkurzył się nieziemsko. Na jego czole pojawiła się zabawna bruzda. Tak zabawna, że ryknąłem śmiechem godnym seryjnego zabójcy. – Szczygielski, doigrałeś się. WON MI Z SALI!
Przestałem się śmiać.
- A-ale.. – zamilkłem. Profesor miał wzrok zupełnie jak matka, gdy dowiedziała się, że babcia sprzedała jej seksowną bieliznę na allegro. Powaga. Zrobiła tak, bo stwierdziła, że to dzieło Szatana. Żebyście widzieli moją matkę.. Samara z Ringu się przy niej chowa. – Już sobie idę. Żegnajcie, bracia studenci. Zostawiam wszystko w waszych rękach – powlokłem się smętnie do wyjścia. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, coś się na mnie uwiesiło.
- Hej, stary – był to mój dzisiejszy wybawca, czcigodny Juliusz z Pipidówka Dolnego. – Za co cię wypieprzył?
- Zasnąłem, a potem zacząłem się z niego śmiać – wygiąłem usta w podkówkę. – A ty co tu robisz?
- Nic nowego. A mnie wywaliła z rosyjskiego, bo z kolegą wrzuciliśmy jego sok do papierowej butelki i udawaliśmy, że to wódka. Nie doceniła tego, że gadaliśmy po rusku – westchnął. Szczerze mu współczułem.
- Smutno. Idziemy się przejść na zewnątrz? – spytałem go. Kiwnął tak energicznie głową, że aż mu spadła czapka, którą zawsze miał na łbie. Poszliśmy.
                Kim w ogóle jest Julek? Juliusz Michnicki, właściwie. To takie wredne, rozpieprzone dziecko, które przykleiło się do mnie w dniu ogłoszenia wyników, kto się dostał na uczelnię. Ubzdurał sobie, że to przeznaczenie i on widzi we mnie swoją „Bratnią połówkę” pomarańczy, jabłka czy tam pomidora, nieważne. No i tak wyszło, że nie mogłem się go pozbyć i zostaliśmy kumplami. Chłopak wygląda trochę jak emo, chociaż się za nie nie uważa. Ma czarną grzywę, kolczyka w wardze i czarne soczewki w oczach. Dodatkowo, nie rozstaje się z wiecznie upieprzonymi glanami, przez co sam w sobie jest moją tarczą przed wszelkimi koksami i innymi stworami pozbawionymi karku, z których lubię sobie robić wrogów, niestety. Jednakże, Julek ma dwie, a właściwie trzy poważne wady. Pierwsza: jest cholernie bogaty. Chociaż to może nie wada, bo wiadomo jak to jest, kiedy się ma dzianego kumpla. Nie mówię, że jestem jakimś pasożytem, o nie. Ja po prostu dzielę się z nim jego kasą. Druga: Juliusz kocha alkohol w prawie każdej postaci. Nie trawi jedynie likierków i innych babskich trunków. Wiąże się to z tym, że jak tylko dorwie jakiś oprocentowany napój, nie zaprzestanie go spożywać, dopóki nie urżnie się w trupa i nie urwie mu się film. Trzecia: jak już się najebie, to się do mnie klei. Nie to, żeby mi to jakoś przeszkadzało, jest to jedynie trochę niekomfortowe, bo Juliusz dosyć sporo waży. Gorsze jest to, że wszyscy traktują nas jak zakochaną po grób parę, a ja jasno postawiłem sobie jako cel, że do trzydziestki albo i dłużej będę singlem. Dosyć się już wycierpiałem w związkach. Chyba nieco zboczyłem z tematu.. Wracając. Juluś to dziwne stworzenie, uwielbiające alkohol i wierzące we wszystko, co ma coś wspólnego z ezoteryką, wróżbami, horoskopem i tak dalej. Gorzej trafić nie mogłem.. A jednak, kumplem jest całkiem dobrym.
                Wyszliśmy z budynku uczelni. Od razu owiał nas przyjemny, już ciepły, wiosenny wietrzyk. No tak, zaczynał się marzec. Śnieg w końcu stopniał. Aż zachciało się żyć. Juliusz przystanął.
- Ty też to słyszysz? – spytał mnie. Stanąłem obok i zacząłem nasłuchiwać.
- Coś jakby… babskie piski?
- Chodźmy sprawdzić – złapał mnie za rękę i pociągnął w jakimś dziwnym kierunku. Nawet nie protestowałem, bo nic by to nie dało. Stanęliśmy przy siatce boiska do tenisa. Z drugiej strony tłoczyło się mnóstwo podjaranych studentek. Wyglądało to jak plątanina nóg, rąk, dekoltów i spódniczek, wykrzykująca podnieconym głosem wyznania miłości w stronę dwóch grających.
- Orgia, panie. Jedna wielka orgia – podsumowałem. – Gdyby nie ta siatka, rzuciłyby się na nich i zaczęły gwałcić jedna po drugiej..
- To byłaby piękna śmierć – szepnął uroczyście Julek. Obaj zamilkliśmy na moment.
- Dobra, dość tych marzeń – potrząsnąłem głową. – Lepiej obczajmy tenisistów – spojrzałem na tor. Dwóch gostków, na oko studentów, grało sobie spokojnie w tenisa, nie zważając na ten rozochocony tłum płci pięknej. Jeden był szatynem. Jego oczy miały taki ładny, bursztynowy kolor. Chłopak wyglądał na raczej niskiego i chuderlawego, w przeciwieństwie do swojego przeciwnika, wysokiego i dobrze zbudowanego bruneta o czekoladowych tęczówkach. Wyglądał zupełnie jak ta księżniczka z mojego snu. I miał nawet kilkudniowy zarost…
- KAMIL! – Julek wydarł się do mojego ucha. Spojrzałem na niego, zaskoczony.
- Co jest?
- Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył.
- Serio?
- Tak. Znasz tych gości?
- Nie. Wiesz, co? Chodźmy stąd. I tak za dużo tu wiary – złapałem go za rękaw. Odeszliśmy. Usiedliśmy na ławeczce nieopodal.
- Od razu spokojniej – czarny rozłożył się na drewnie. Wyjął z kieszeni lizaka i wetknął go do ust. Westchnąłem. – Oszaleć można z tymi laskami.
- No..
- A tobie co?
- Nic, nic. Po prostu śniła mi się dzisiaj taka ładna księżniczka, a potem się okazało, że ma zarost – miauknąłem.
- Współczuję. To musiał być niezły szok – poklepał mnie po ramieniu.
- Nie to było najgorsze. Ona wyglądała jak ten pieprzony tenisista.
- Jeszcze gorzej. Ale przecież mówiłeś, że go nie znasz.
- Bo nie znam. Chyba.
- Aha - nie powiedział nic więcej. Ja zresztą też. – Pierdzielone babska. Cały czas dudni mi w uszach ich krzyk. „Michał! Michał! Michał”, darły się.
- Hm? Jaki Michał? Mamy tutaj jakiegoś Michała, który byłby na tyle przystojny, żeby się o niego zabijały?
- Chyba nie. To musi być nowy, bo nie kojarzę nazwiska – wzruszył ramionami. No tak, on znał wszystkich. Alkohol łączy ludzi prawie tak dobrze jak Nokia.
- Nazwiska? – zmarszczyłem twarz. – A jakie jest, bo nie dosłyszałem?
- Dziedzic. Michał Dziedzic. Albo coś w tym guście – mruknął. Zamarłem.
Ha. Ha. Ha. Zajebiście. Jaki ten świat jest malutki.. Nie ma to jak na swojej uczelni spotkać swojego byłego, który podobno wyjechał za granicę. Ha ha ha. Zgłoszę reklamację. Moje przeznaczenie jest do dupy. Szlag, zaczynam gadać jak Julek. Ech.. A miało być tak pięknie. Wiedziałem. Rzygi tej białej mendy na pewno były napromieniowane. Tak. To wszystko przez to. Prawda…?

* * *
Pojawił się spis postaci. Skromne zdjęcia i podpisy, ale zawsze coś. ^.^ Proszę o szczerość, wyrozumiałość, ewentualnie pomysły, co chcecie, aby Kamil przeżył, w czym uczestniczył. ;3 
Dziękuję za uwagę, do następnego! <3