27.07.2013

Moja Własna Shoujo Manga - Wstęp

Oto prolog do parodii, którą Wam obiecałam. Tytuł to "Moja Własna Shoujo Manga", w skrócie MWSM. Bo całego tytułu raczej nie będzie mi się chciało pisać. A dlaczego taki tytuł? Cóż.. shot, będący prequelem, już daje pewną wskazówkę. ;3 Prolog jest mało śmieszny, ale tak wyszło, niestety. Obiecuję, że rozdział 1 nadrobi to dużą dawką humoru w stylu cynicznego i złośliwego otaku o (nie)wdzięcznym imieniu: Kamil. Enjoy.
* * *
                Stali na moście, dyskretnie trzymając się za ręce. Niższy chłopak wydawał się powstrzymywać szloch. Wyższy tylko patrzył tępo w taflę wody. Widział wyraźnie ich odbicie, jak i łzy w oczach przyjaciela. Mocniej ścisnął jego dłoń.

- Nie płacz, bo ja też się rozryczę – spróbował zażartować. Niższy prychnął, nie umiejąc sobie wyobrazić przyjaciela we łzach.

- Nie pierdol – warknął cicho. Zamierzał grać oschłego macho. Nic innego mu nie pozostało. Wyższy westchnął, wolną ręką odgarniając z czoła brązowe włosy.

- Przepraszam – wybąkał. – Naprawdę nie chcę wyjeżdżać. Ale moi rodzice się uparli. Wiesz, jacy oni są.. Chcą mnie wywieźć za granicę, gdy tylko rok szkolny się skończy.

- Za co ty mnie przepraszasz, Michał? – mruknął drugi. – To twoje życie i twoja sprawa. Nic mi do tego.

- Ale.. Kamil.. przecież my..

- Cicho bądź. Słodki Jezu, dlaczego czuję się, jakbym był bohaterem jakiejś łzawej shoujo mangi? Jeszcze tego brakowało. Czy tam na górze robią sobie ze mnie jaja?! Jeśli tak, to przysięgam, wskoczę do swojego Evangeliona i wszystkich ich tam powyrzynam.

- Czasami nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Michał zachichotał. Kamil obdarzył go nieprzyjemnym spojrzeniem.

- Z czego rżysz, jełopie? Zgodnie ze scenariuszem, ja powinienem teraz zalewać się łzami – za nic nie zamierzał przyznawać, jak blisko mu było do tego – a ty powinieneś mnie pocieszać pustymi słówkami w stylu: „Nie martw się, bejb, znajdę cię. A wtedy masz mi upiec schaboszczaka na grillu.” Hm.. Sęk w tym, że nie mam grilla – zasępił się. Michał nie wytrzymał i wybuchł perlistym śmiechem. Na policzkach Kamila wykwitły rumieńce. – B-baka – wydukał. Chwilę później prychnął. – Cholera, czuję się jak rasowe tsundere.

- Wiesz? Jesteś słodki – palnął Michał i wyszczerzył się szeroko.

- A co ty tak nagle…? -  odpowiedziało mu burknięcie.

- Nie wiem – wzruszył ramionami. – Po prostu.. Będzie mi ciebie cholernie brakowało.

- Mi.. też – przyznał nieśmiało Kamil. Michał puścił jego dłoń. Przytulił go do siebie. Kamil jęknął z zaskoczeniem, lecz nie odezwał się, tylko się uśmiechnął i wtulił w ciepłe ciało chłopaka. Zresztą.. i tak nikogo wokół nich nie było. Nie miał się więc czym przejmować.

- Powiedz to – szepnął mu do ucha Michał. – Proszę. – Westchnął, gdy nie doczekał się odpowiedzi. – Słuchaj, to może być nasza ostatnia wspólna chwila. Później może nie być już okazji.

- Nie przypominaj – miauknął Kamil dziwnie drżącym głosem. Odetchnął kilka razy. – Kocham cię – powiedział, mocniej do niego przylegając. Brązowowłosy czule ucałował lśniące, czarne pasma.

- Ja ciebie też – wymruczał z delikatnym, ciepłym uśmiechem. Po chwili zanurzył twarz w kruczych włosach i zaciągnął się ich zapachem. Obaj pragnęli tylko jednego. Żeby ta chwila trwała wiecznie. Nie chcieli nawet myśleć o tym, że mogłaby się kiedykolwiek skończyć. A jednak..
* * *
Od razu mówię, że nie wiem, kiedy pojawi się pierwszy rozdział. ^.^
Niewiele mam do powiedzenia, przyznam szczerze. Prócz tego, że mam nadzieję, iż się podobało. I przepraszam za błędy. :3 Do następnego!

Pain

Powróciłam szczęśliwie z obozu. Podczas niego spadłam z konia, nabiłam sobie kilka(naście?) siniaków i zaliczyłam rekord w "pizgnięciu" o ziemię. Pogryzły mnie komary, nerwy zostały mocno nadszarpnięte (nigdy więcej grania w Tekkena), a moja "normalność" ucierpiała z powodu przebywania wśród zajebistych i pojebanych ludzi. ^.^ Innymi słowy, jestem zadowolona. Bardzo. Aż szkoda, że ten obóz tak szybko zleciał. W międzyczasie, z nudów, zaczęłam skrobać tam opowiadanie, ale trochę czasu minie, nim dojrzeje ono do tego, by je publikować. Dla Was mam, na osłodę, krótkiego shota i prolog parodii, której tak chcecie. Lecz wpierw zacznijmy od shota. Enjoy.
* * *
                Ciemność. Otacza mnie już od dłuższego czasu..

                Pustka. Wypełnia moje serce, od kiedy to się stało..

                Nicość. Tak bardzo chciałbym, żeby w końcu mnie pochłonęła..

                Śmierć. O niczym innym nie marzę, jak o spotkaniu z nią..

               

                Dlaczego to się dzieje? Dlaczego, pomimo upływu lat, nie mogę zapomnieć? Czemu Ona pojawiła się w momencie, kiedy Ciebie zabrakło? Tak wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi. Czuję się pusty, nic niewarty, bezradny. Nie mogę nic zrobić, dobrze o tym wiem. Świadomość tego rani mnie najbardziej. Chciałbym.. chciałbym znów Cię spotkać. Zobaczyć Twój uśmiech, usłyszeć Twój głos, poczuć Twój zapach. Chciałbym, żebyś powiedział mi, że to wszystko jest tylko snem. Głupim koszmarem, który pojawił się, bo zjadłem zbyt wiele słodyczy czy też wypiłem za dużo alkoholu.

                Ale to niemożliwe. Bo Ciebie już nie ma. Zniknąłeś wraz z innymi. Szukaliśmy was tak długo, ale nikogo nie znaleźliśmy. Przez cały ten czas, każdego dnia, gdy patrzyłem na wschodzące słońce, wspominałem dni, które razem przeżyliśmy. Wiele z nich nie było do końca radosnych. Pretensje, które do Ciebie miałem.. Chwile, w których marzyłem tylko i wyłącznie o Twojej śmierci. One wszystkie są cierniami, które nieustannie mnie ranią, nawet teraz. Ale.. pamiętam też dobre dni. Wspólne dzieciństwo, walka ramię w ramię. Gdy tracę nadzieję, przypominam sobie o nich. I wciąż wierzę. Chociaż, z upływem czasu, ta wiara słabnie. Ale niewielki płomień dalej tli się w zakamarkach mojej duszy. I nie zgaśnie tak szybko.

                Minęło wiele lat. Wciąż nie zapomniałem. Chociaż, uwierz mi, bardzo chciałem zapomnieć. O Tobie, o tym, co się stało. Odciąć się od tego wszystkiego i przestać żyć przeszłością. Ale nie umiem. Chyba nigdy nie będę umiał. Nawet żyć bez Ciebie nie potrafię. Wstyd się przyznać, ale.. kiedy tylko zniknąłeś, odkryłem, że Cię kocham. I teraz, jak o tym myślę.. musiałem kochać Cię od zawsze. To trochę głupie, prawda?



                Ciemność. Nie opuszcza mnie nawet na chwilę, od kiedy Ciebie tu nie ma..

                Pustka. Wypełnia moją duszę i nie chce odejść, odkąd mnie opuściłeś..

                Nicość. Dlaczego? Dlaczego nie może mnie pochłonąć tak, jak zrobiła to z Tobą..?

                Śmierć. Wyczekuję dnia, kiedy po mnie przyjdzie. Bo wtedy wreszcie będę mógł Cię                    zobaczyć..

               

                 Wiesz, co? Gdybym odnalazł moc, która pozwoliłaby mi spełnić choć jedno życzenie.. Wiesz, co bym powiedział? Tak.. nieważne, co by się stało, wyszeptałbym łamiącym się głosem jedną, jedyną prośbę, którą trzymam w sercu przez te wszystkie lata. Jaką prośbę? Skromną, niewielką. Po prostu..

…Wróć do mnie, Gray…
* * *
 Niedługo powstanie kolumna pt. Zamówienia. Wpiszę tam pozycje, które widziałam i z których jestem w stanie cokolwiek naskrobać. A ten, kto zgadnie, z jaką produkcją jest związany ten shot (co jest proste, jak budowa cepa), a także osobę, która jest narratorem, będzie miał możliwość złożenia zamówienia na dowolnego "jednostrzałowca". Wiecie, o co mi chodzi. Jego zamówienie będzie zrealizowane w pierwszej kolejności, nawet przed moimi durnowatymi pomysłami. Fuck. Ciężko mi się wysłowić. Mam nadzieję, iż zrozumieliście. ^.^

8.07.2013

My Love Story

Ostatni shot dla Was. Doszły mnie słuchy, że chcecie parodię, a więc spięłam się i nabazgrałam. Moim zdaniem to parodii nie przypomina i jest mało śmieszne, ale to moje zdanie. Może Wy ocenicie to inaczej. Piosenka, robiąca za podkład, nie ma nic wspólnego z treścią shota. Po prostu jest fajna i przyjemnie mi się do niej pisało. Enjoy.
* * *
                Wiecie, jakie to uczucie, kiedy czuje się, że jest się w beznadziejnej sytuacji, znikąd pomocy, po prostu kaplica, a tu nagle zjawia się książę (czy tam księżniczka) z bajki i wybawia z opresji, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, wychowując gromadkę radosnych brzdąców? Ja też nie.  No dobra, przesadziłem, bez tych ostatnich. Bachory, blee. Nie cierpię, nienawidzę, zagryzłbym, gdyby takie coś do mnie podpełzło/przybiegło/pojawiło się zupełnie nagle i niespodziewanie. Zaraz, czemu ja mówię o dzieciach? To chyba nie jest normalne, tak zmieniać co chwilę temat. Mniejsza.
                Opowiem wam moją historię. A więc, urodziłem się siedemnaście lat temu, dnia tego i tego, miesiąca takiego, a nie innego… zaraz, stop! Kogo to obchodzi? Nikogo, właśnie. Wystarczy, że powiem, jakie imię wybrali dla mnie rodzice. A więc, uwaga, werble… Kamil jestem. Kamil Dominik dokładnie.  Ojciec  chciał mnie nazwać „Montezuma”, ale matka go na szczęście powstrzymała. Chwała jej za to. Jakoś nie chciałbym mieć tak popieprzonego imienia. Wystarczy, że sam jestem zdrowo pierdolnięty. No i znowu zszedłem z tematu. Ech. Jeszcze raz.
                Moja historia zaczęła się wraz z początkiem kolejnych wakacji. Skończyłem właśnie pierwszą klasę licealną, odebrałem świadectwo, wróciłem do domu i zamknąłem się w pokoju, zamierzając spędzić najbliższe dwa miesiące przed kompem, na oglądaniu anime i czytaniu online mang. Wspominałem, że jestem beznadziejnym otaku? Chyba nie.. Wracając do tej poruszającej opowieści, zaryglowałem drzwi, zaciągnąłem zasłony, ażeby żaden promień słońca czy tam światło inne niż te, które daje mi monitor, nie zakłócało mojego spokoju. Załączyłem coś, chyba kilka odcinków tego nowego hiciora, Shingeki no Kyojin. Nie wiem, przyznam szczerze.
                Wciągnąłem się więc w anime, potem kolejne i kolejne. I tak minął chyba tydzień. Robiłem czasem przerwy, na jakiś krótki sen, siku, prysznic i żarcie. Nie jestem ze stali, ludzie! Chociaż cieszy mnie, że tak myślicie. Więc, gdy tak ocknąłem się, po tygodniu nołlajfienia, ktoś zapukał do drzwi mej twierdzy. Zapukał, to raczej mało powiedziane. Wręcz wyważył drzwi!
- Czego?! – burknąłem przyjaźnie. Odpowiedziało mi równie wesołe i radosne warknięcie.
- No, w końcu! Tydzień już nie wyłazisz z pokoju – a nie mówiłem, że po żarło wybywałem tylko pod osłoną nocy? – smarkaczu jeden! Wyszedłbyś z domu i dupę przewietrzył, bo cię, kurwa, kurz niedługo zeżre!
Pytacie, któż był taki miły, by zakłócić me egzystowanie swym cudownym, pełnym jadu głosem? Otóż nikt inny, jak właśnie ona. Moja matka. I wyglądało na to, że nie kipiała szczęściem. Z cichym westchnieniem opuściłem moje krzesło i powlokłem się w kierunku drzwi. Zdjąłem wszelkie łańcuchy i otworzyłem wszystkie zamki. Niepewnie uchyliłem wrota.
- Czego dusza pragnie, że zdecydowała się tutaj przyjść i powydzierać się na mnie? – mruknąłem, łypiąc na nią okiem. Prychnęła cicho, gestem każąc mi uchylić drzwi bardziej, co też zrobiłem. Wpierdzieliła się do mojego pokoju, zlustrowała wzrokiem wnętrze, zacmokała z niezadowoleniem, pobiadoliła chwilę nad bałaganem, zarzuciła rudą grzywą i spojrzała na mnie wyczekująco. Odwzajemniłem się pytaniem w oczach.
- Mam dla ciebie zadanie. Skoczysz mi do miasta po kilka rzeczy – oświadczyła. Wzniosłem oczy do nieba, ubolewając nad jej nieskończoną głupotą. Nawet nie protestowałem, bo to i tak nic by nie dało. Tylko rozsierdziło wiedźmę.
- Jakich rzeczy? – spytałem więc. Podała mi jakiś świstek papieru, złożony na kilka części. Pełny największych obaw, rozwinąłem ów papier. Oczom moim ukazała się cała lista zakupów. Innymi słowy była to kartka A5, z dwóch stron zapełniona pismem wielkości drobno mielonego maku. – Czyś ty ocipiała?! Tydzień będę to wszystko zbierał – jęknąłem.
- Chuj mnie to obchodzi. Masz to wszystko kupić i wrócić przed dziewiątą – warknęła, po czym opuściła moją twierdzę. Westchnąłem, spoglądając na zegarek. Była jedenasta rano. Ubrałem się pospiesznie, umyłem i uczesałem. Słowo matki było święte, a ja, jeśli nie chciałem zginąć, musiałem wykonać jej polecenie co do joty. Z ogromną niechęcią na ryju wypisaną, wygramoliłem się z pokoju i dokładnie go pozamykałem, pomny na to, co zastałem ostatnio, gdy zostawiłem go otwartego. Dwa pieprzone diabły, dumnie nazywane moim młodszym rodzeństwem, zrobiły tam istny Armagedon w wersji hard. Nawet Natsu ze swoim burdelem w chałupie by się schował.
- Czy będziesz tak miła, droga matko, i zaopatrzysz mnie w niezbędne środki, które pozwolą mi zakupić przedmioty, których tak bardzo potrzebujesz? – mruknąłem. Wyciągnęła portfel ze swojej przenośnej próżni i ostentacyjnie wręczyła mi kartę. – Dobre i to – odparłem. – To ja wybywam. Nie płaczcie, moi drodzy, na pewno wrócę, gdy tylko misję mą wykonam! Kto wie czy nie napotkam jakiegoś złoczyńcy, gotowego odebrać mi łupy, ale, powtarzam, nie martwcie się, wasz ukochany syn i brat powróci tu zwycięsko, nim zegary wybiją godzinę dziewiątą! – pomachałem im na pożegnanie.
- Mamo.. A Kamil znowu bawił się lekami babci? – usłyszałem jedno z diablątek. Westchnąłem, ubolewając nad głupotą tego stworzenia, po czym wyszedłem z domu.
                Cudem dotarłem do przystanku autobusowego. Te dwieście metrów zmęczyło mnie, jak jeszcze żaden dystans nigdy dotąd. A pomyśleć, że miałem wałęsać się po mieście, żeby to wszystko kupić. Fuck. Zasiadłem ciężko na ławeczce nieopodal, dysząc jak jakaś gwałcona panienka. Nieobecnym wzrokiem spoglądałem na otaczających mnie ludzi, w myślach analizując, czy są przyjaciółmi, czy raczej wrogami. Odpowiedź na moje pytanie pojawiła się, gdy tylko autobus zatrzymał się przed przystankiem. Jakaś wielgachna starucha, która pięć minut wcześniej biadoliła, jaka to ona chora nie jest, wpieprzała się na chama do środka, a wychodzących z autobusu, jak i tych, którzy śmieli chcieć wejść przed nią, napieprzała drewnianą laską. Westchnąłem z miną cierpiętnika, po razu kolejny ubolewając nad głupotą poszczególnych jednostek. W końcu udało mi się wtoczyć do autobusu i zająć miejsce przy oknie. Obok mnie usiadł chłopak z mojej klasy, Michał. Nie rozpoznał mnie. Po prostu zajął się sobą, czyli pisał coś na telefonie, słuchając muzyki. Podziękowałem Opatrzności za to, że dzięki tygodniowemu maratonowi anime przypominałem bardziej trupa, aniżeli człowieka. Mimo to czułem się nieswojo w obecności Michała. Przez ostatni rok raczej trzymałem się blisko niego. Był on typowym licealistą, miłym i uczynnym, o wysportowanym ciele, nienagannych manierach i bystrym umyśle. Gdyby był bohaterem anime, całkiem nieźle by sobie poradził.
                Autobus zatrzymał się niedaleko niewielkiego parku rozrywki. Stąd do centrum handlowego, gdzie mogłem kupić większość rzeczy, był tylko kawałek, o ile skrót się znało. Ja go znałem. Wyskoczyłem więc z autobusu, nim piekielna starucha zdążyła choćby się ruszyć. Niestety, potrąciłem przy tym Michała, który, na nieszczęście, wtedy mnie rozpoznał i zaczął mnie wołać. Olałem go i przyspieszyłem kroku. Czemu to zrobiłem? Z dwóch powodów. Po pierwsze: przestałem się zadawać z takimi jak on, no i gdyby ktoś go ze mną zobaczył, miałby spieprzoną reputację. Należałem raczej do wyrzutków. Zresztą, nie lubię ludzi i nie zamierzam marnować dla nich czasu. Po drugie: pod koniec roku przyłapałem go z Sebą, moim kumplem z gimnazjum, jak się obściskiwali w kiblu. Ja nie mam nic do homo, moja dobra sąsiadka jest lesbijką. Ale serio, mogli bardziej uważać. A jakby ich nauczyciel jakiś przyłapał, a nie ja? Pokręciłem głową, chcąc pozbyć się dziwnych myśli. Nagle coś stanęło mi na drodze, a ja przyjebałem w to, z całej siły, łbem. Otworzyłem oczy, odsuwając się i masując obolały nos. To był słup. Prychnąłem, omijając go i idąc dalej. Zrobiło się ciemniej, bo i mniej słońca dochodziło do tej uliczki. Dziwny dreszcz przebiegł mi po plecach. Olałem to i szedłem dalej.
                Przystanąłem, gdy zorientowałem się, że już trzeci raz mijam ten sam śmietnik. Rozejrzałem się, nie poznawałem tych terenów. Nikogo pomocnego też nigdzie nie było, byłem zdany na siebie. Cholera, zgubiłem się, umrę tutaj! Niedługo umrę z głodu i pragnienia albo z zimna, kiedy zapadnie noc. Nikt mi już nigdy nie znajdzie, umarłem, to już mój okropny koniec. A przecież niczego w życiu nie dokonałem! Jestem taki młody, nie mogę umrzeć!
- Proszę, proszę… Ktoś tu się nam przybłąkał – usłyszałem. Odwróciłem się. Trzech rosłych gości podchodziło do mnie powoli. Przełknąłem ślinę. Nie wyglądali przyjaźnie. – Zgubiłeś się, mały? Jak mi przykro.. Ale wiesz, to nasz teren. Nie możemy mieć pewności, że nie przyszedłeś tu specjalnie. Nie jesteś przypadkiem od Lazurowych Psów?
Lazurowe Psy.. taka tam mini mafia, co rządzić miastem próbuje. Wiecznie się żrą z Karminowymi Kociętami, których przedstawicieli miałem przed sobą. Co za pochrzanione nazwy.
- Nie, psze pana. Ja nie z tych. Po prostu z domu wyjść musiałem, bo mnie matka wysłała po zakupy i pomyślałem, że skrótem pójdę, ale głupi jestem i drogę zgubiłem – miauknąłem. Największy byczek przypadł do mnie i podniósł do góry moją, o zgrozo, błękitną koszulkę.
- Szefie! To jeden z nich, niech pan się nabrać nie da! Myślał, że nas przechytrzy, ale ja go przejrzałem!
Droga rodzino, poległem. Tyle rzeczy chciałem w życiu zrobić, ale już za późno. Proszę, moje mangi i książki oddajcie potrzebującym. A tak wielu anime jeszcze nie obejrzałem…
- Tu jesteś, idioto! – usłyszałem. Odwróciłem się, już całkowicie pogodzony ze swoim losem. Do nas zbliżał się Michał. Wyglądał na średnio zadowolonego. Boże, musisz mnie tak karać? Jeszcze jego tu brakowało, choroba by to. A myślałem, że umrę w spokoju. – Doprawdy. Na moment cię zostawiłem, a ty już się szlajasz.
- Michał? – byczek dumnie zwany „Szefem” wytrzeszczył ślepia. – Znasz tego chłystka?
Proszę państwa, pozwólcie, że się jeszcze raz przedstawię. Kamil Dominik Szczygielski. Vel „Chłystek”.
- O, hej Krzysiek. Tak, znam. To mój kolega z klasy. Wyszliśmy razem na miasto – mruknął. Krzysiek, ha?
- Rozumiem. No cóż, Felek, postaw pana – byczek wykonał polecenie Szefa. – Przepraszamy, że tak pana potraktowaliśmy.
- Nic się nie stało – mruknąłem. – Mogło być gorzej. Mogły mnie Psy wziąć za swojego.
- Dobra, chodź, panie gangster – szepnął Michał, łapiąc mnie za dłoń i ciągnąc w innym kierunku.
- E-ej! Delikatniej trochę. Ta ręka będzie mi jeszcze potrzebna – burknąłem z niezadowoleniem. Tak bardzo chciałem uniknąć spędzenia czasu z Michałem, że aż wolałem towarzystwo byczków. Michał wepchnął mnie w jakąś uliczkę i przyparł do ściany. Poczułem się jak bohater jakiegoś yaoi. – Możesz mnie puścić? – spytałem cicho.
- Wybacz. Ale wkurwia mnie już to wszystko. Od kiedy zobaczyłeś mnie i.. Sebastiana, zacząłeś mnie unikać. A wcześniej dobrze się dogadywaliśmy. Obrzydzam cię? Jesteś homofobem?
- Nie. Po prostu.. nie lubię ludzi. Wolę żyć w samotności. A poza tym, to czemu zależy ci na mnie? Spieprzysz sobie tylko reputację, jak będziesz się z takim wyrzutkiem zadawał – odparłem.
- Kamil, proszę, przestań. Jesteś wspaniałym chłopakiem – bla, bla, bla, sranie w banie – i gdybyś tylko otworzył oczy, dostrzegłbyś, że wokoło są ludzie, dla których znaczysz naprawdę dużo.
- Wymień jedną osobę – burknąłem. Co mu do tego, że wolę żyć w cieniu?!
- Ja – powiedział.
- Nie możesz odpuścić, chłopie?
- Nie, nie mogę.
- Niby czemu?! – warknąłem, już całkowicie wyprowadzony z równowagi.
- Bo cię kocham – szepnął. A ja tylko otworzyłem szerzej oczy i przy okazji usta też. Chwała za to, że mnie trzymał, bo inaczej jebnąłbym o glebę.
- Jaja sobie robisz – wydukałem w końcu. Prychnął cicho.
- Mam ci udowodnić? – musiałem chyba kiwnąć głową, bo nagle odległość między nami drastycznie się zmniejszyła, a on sam dyszał mi w twarz. Przymknąłem oczy, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. A chwilę później jego usta dotknęły moich. I już wiedziałem, dlaczego uciekałem. Dlaczego to wszystko mnie frustrowało. Jak to mówią, miłość zawsze przychodzi  nieproszona, prawda?
                Matka była bardzo zdziwiona, kiedy, za pięć dziewiąta, otworzyły się drzwi, a my wpierdoliliśmy się do środka. Podałem jej siaty pełne zakupów, oddałem kartę i spojrzałem na Michała.
- Nazywa się Michał, chodzimy do jednej klasy. Pomagał mi w zakupach, no i tachał ze mną te wszystkie zrywy i siaty, dzięki czemu masz wszystko tak, jak chciałaś, a ja wyrobiłem się w czasie. Więc, czy tego chcesz, czy nie, zostaje na kolację i śpi dzisiaj tutaj, bo uciekł mu ostatni autobus do domu – odparłem wojowniczo. Matka tylko kiwnęła głową, uśmiechnęła się, wyraziła swoją wdzięczność, całując nas obu w policzek i powiedziała, że zawoła nas na dół, jak kolacja będzie gotowa. Pełen największych obaw, zaprowadziłem Michała do swojej prywatnej twierdzy. Bałem się jego reakcji na burdel, który zastanie, ale przełknąłem tylko ślinę i dzielnie otworzyłem wrota do swego świata. Jakież było moje zdziwienie, gdy zastałem pokój w idealnym ładzie i porządku.
- Kocham cię, mamusiu – miauknąłem ze wzruszeniem. Michał zamknął drzwi i uśmiechnął się do mnie, przytulając delikatnie. Odwzajemniłem uśmiech, wyłączając monitor komputera.  Doszedłem do wniosku,  że anime nie ucieknie. No, i od czasu do czasu warto zmarnować trochę czasu dla ludzi. Choćby po to, żeby odnaleźć miłość. Och, zupełnie tak jak w shoujo mangach!
* * *
Miało nie być żadnego romansu, a wyszło shounen ai. Normalka. -.-
Chciałam zobrazować tutaj życie typowego polskiego otaku. No, typowego to raczej nie, bo ja nie spędzam całego tygodnia przy kompie, ale mniejsza.. Teraz wreszcie doceniam tych, którzy piszą zajebiste parodie, bo mi to średnio wychodzi. I przy okazji tak się nad tym namęczę, że już nie mam siły na nic innego. ^.^ Ale jest, mam nadzieję, że nawet dobre. Klient nasz pan, jak to mawiają. I tu pytanie dla Was. Czy byłoby dobrym pomysłem, gdyby powstała taka kolumna, jak "Zamówienia"? Wpisywałybyście/wpisywalibyście to, o czym chcecie czytać, a ja, w miarę możliwości, realizowałabym Wasze pomysły. Mowa tu przede wszystkim o shotach/dłuższych opowiadaniach z anime albo inne rzeczy. Piszcie w komentarzach, jak uważacie. ^.^
To tyle, jeśli chodzi o letnią niespodziankę dla Was. Spodziewam się, że jak wrócę z kolonii, dokończę chociażby jednego shota, a i może coś jeszcze naskrobię, nim sierpień zawita. Bądź co bądź, opublikuję to, co powstanie. ^.^
Dziękuję za uwagę! Do następnego! ;*

Rebirthing

Druga część niespodzianki to skutek chwilowego natchnienia. Nawet nie wiem, jak pomysł na niego zrodził się w mojej głowie. Czego dotyczy? Cóż.. zobaczcie sami. Inspirowane piosenką, której tekst wpleciony jest między fragmenty. Enjoy.
* * * 
„I lie here paralytic
Inside this soul
Screaming for you till my throat is numb..”
                Jedyne, co czuję, to ból. Ręki, w której trzymam długopis i spisuję kolejne słowa. Serca, które rozpada się na drobne kawałki. Dumy, która ulatuje wraz z kolejnym podmuchem wiatru. Jeszcze nigdy nie czułem czegoś takiego. Pomimo wszystko, jestem szczęśliwy. Choć nie tak bardzo, jak chciałbym być.
                Odkąd pamiętam, żyłem w pięknym świecie. W świecie, w którym nie istniało coś takiego, jak cierpienie, śmierć, ból, żal, nienawiść. Nikt niczym się nie martwił, wszyscy żyli w zgodzie, żyjąc każdym dniem. Owszem, czasem ktoś odchodził i nie wracał, ale nie przejmowaliśmy się tym. Mówiono wtedy, że ten ktoś się „odrodził”. Po prostu. Nic więcej, nic mniej. Powiedziano mi to, kiedy byłem mały. Wtedy mój najlepszy przyjaciel zniknął. Nie zadawałem pytań, bo też niewiele rozumiałem. Nie płakałem ani nie smuciłem się, bo w tym świecie nie było łez. Cóż. Lata mijały, ja dorastałem, zaczynałem też coraz więcej rozumieć. Byłem idealnym synem, wzorowym uczniem, doskonałość dla większości znanych mi osób. Żyłem, bo żyłem, całkowicie wyprany z emocji. Dni zlewały się w jedno, wszystkie niemal identyczne. Ranek, śniadanie, szkoła, po szkole wypad ze znajomymi, powrót do domu, lekcje, obowiązki, sen. Nic szczególnego. Aż.. któregoś dnia coś we mnie pękło. Chyba wtedy, kiedy zniknęła moja młodsza siostra. Wtedy wszystko się zmieniło.
                Zaczęło się od nieznanego mi wcześniej smutku i dziwnej pustki w środku. Pustki, której niczym nie mogłem zapełnić. A potem.. pojawiły się sny. Dziwne, nienaturalne. Biegałem po lesie, szukając czegoś. A może kogoś…? Z początku nie wiedziałem. Po prostu biegałem jak ten debil i szukałem bezustannie czegoś, co utraciłem. Co było dla mnie cholernie ważne.
                Niedługo później spotkałem Jego. Był najpiękniejszą istotą, którą kiedykolwiek spotkałem. Długie, złote włosy. Czerwone, jak krew tęczówki. W moich snach zawsze miał skrzydła. Czasem białe, czasem czarne. Siedział na środku leśnej polany, skąpany w świetle księżyca. Siedziałem na skraju i patrzyłem na Niego całymi godzinami. Po jakimś czasie na mnie spojrzał. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, a ja popadałem w coraz większe uwielbienie dla Jego postaci. W myślach nazywałem Go swoim Aniołem. Przez całe dnie myślałem tylko o Nim i o tym, czy spotkam Go następnej nocy. Bo czasem nie przychodził. Wtedy byłem sam, a polana nie wydawała się już taka przyjemna. Ciepła, księżycowa noc zmieniała się w mroczny zmierzch, buchający chłodem. Ze snów bez Niego zawsze budziłem się z krzykiem.
                Po jakimś czasie odezwał się do mnie. Jego głos był dźwięczny i aksamitny. Ilekroć go sobie przypominałem, przyjemne dreszcze przebiegały po moich plecach. Powiedział tylko jedno słowo, które na zawsze wyryło się w mojej pamięci. To było imię. Wymówił je, patrząc mi w oczy, więc mogło to być moje imię. Nie wiem. Nigdy nie słyszałem swojego imienia. W moim świecie nikt nie miał imienia. Nie wiem, jak wiedziałem, że chodziło o moją matkę, ojca, kogokolwiek innego. Nie potrzebowaliśmy czegoś takiego.  A to imię… ono brzmiało „Simon”.
                Zaczęły się wakacje i zapomniałem o chłopcu ze snu. Powrócił dopiero, gdy nastała jesień. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem Jego głos na jawie. Co jakiś czas wołał „Simon”. Myślałem, że wołał kogoś, kogo stracił, kogoś bliskiego, że ja nie mam nic z tym wspólnego. Ale on wołał mnie. Skąd wiem? Bo przez przypadek odpowiedziałem na jego wezwanie. Nie wiem, jak. Ale któregoś dnia przestał wołać, a zaczął mówić. Miał na imię Tristan. Mówił, że jestem wspaniałym chłopakiem, że bardzo mnie podziwia i chciałby poznać mnie, porozmawiać ze mną, spojrzeć mi w oczy. Odpowiadałem za każdym razem, że przecież mnie widział, że rozmawiamy cały czas. Ale on jakby tego nie słyszał. Po prostu mówił. Opowiadał o sobie, o swoim życiu. Był z innego świata. W jego świecie istniały łzy, smutek, a ludzie umierali. Nie wierzyłem na początku. Ale.. sam nie wiem, pewnego dnia uwierzyłem. A gdy to się stało, nie było już dla mnie ratunku. Nie mogłem dłużej żyć moim dotychczasowym życiem. Próbowałem coś zmienić, urozmaicić, cokolwiek. Czasem myślałem nawet o ucieczce. Wszystko mi przeszkadzało. Ludzie wokół mnie, pozbawieni uczuć. Ja sam, mający ich w nadmiarze. Świadomość, że Tristan jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nie mogłem tego znieść. Chciałem odmiany, potrzebowałem jej. Obsesyjnie myślałem jedynie o tym. Zacząłem opuszczać się w nauce, zerwałem kontakt ze znajomymi, całe dnie spędzałem sam w pokoju. Obecność innych drażniła mnie, wystarczało spoglądanie na swoje odbicie w lustrze, abym wpadł w szał. Mówiąc wprost.. zacząłem się dusić.
...I wanna break out, I need a way out
I don't believe that it's gotta be this way
The worst is the waiting
In this womb I'm suffocating...
                Dlaczego o tym piszę? Ponieważ dziś jest ten dzień. Pełnia, moje urodziny. Skąd wiem? Tristan mi powiedział. Dziś, tego dnia, będę krzyczał. Tak głośno, tak długo, aż usłyszą mnie wszyscy. Aż On mnie usłyszy. Chcę, żeby mnie stąd zabrał. Z tego wyidealizowanego świata. Chcę płakać, śmiać się, kochać, nienawidzić. Chcę żyć pełnią życia, a potem umrzeć. Chcę być blisko Niego, czuć Jego zapach, patrzeć Mu w oczy i słuchać Jego głosu. Chcę wreszcie być sobą, a nie tym, za kogo oni wszyscy mnie uważają. Tak więc, dzisiejszej nocy, ten ja umrze, aby mógł narodzić się Simon. Prawdziwy Simon.
                Ubieram się. Jest chłodno, ale nie przeszkadza mi to. Zostawiam pamiętnik w bezpiecznym miejscu. Może ktoś, kto będzie tak zdesperowany jak ja, przeczyta go i odnajdzie w nim oparcie. Może. Otwieram okno, uderza we mnie podmuch wiatru. Nie czuję chłodu. Moje myśli są zajęte czymś innym. Zakładam kaptur i po cichu wymykam się z pokoju. Przygarbiony, skradam się wzdłuż posesji i opuszczam ją. Wkładam ręce w kieszenie i wbijam spojrzenie w chodnik przed sobą. O tej porze na ulicach jest pusto, nikt po zmierzchu nie opuszcza progu swego domu. Kolejny dowód na to, że to nie jest mój świat. Przyspieszam kroku, gdy czuję za plecami czyjąś obecność. Czyżbym się pomylił? Lęk powolutku wkrada się do bram mego serca, otwierając je wytrychem. Zaciskam zęby, prawie biegnąc. Ktoś za mną również przyspiesza, chcąc mnie dogonić. Klnę w duchu, modląc się do nieistniejącego boga, aby to była tylko moja wyobraźnia.
...Right now
Right now...
                W końcu docieram do lasu i znikam między drzewami. Czuję się tak, jak we śnie. Błądzę, uparcie czegoś szukając. Z każdą minutą jestem coraz bardziej zdesperowany, bezradność opętuje moje ciało. Nerwy zżerają mnie od środka. Z jednego prześladowcy robi się kilku. Zaczynam panikować. Mam ochotę schować się gdziekolwiek i nie wychodzić już stamtąd do końca życia. Serce podchodzi mi do gardła, gdy na moment oświetla mnie blask latarki. Natychmiast chowam się za starym drzewem. Światło znika, a wraz z nim, na krótką chwilę, moje obawy. Ruszam w dalszą drogę. Oni wciąż depczą mi po piętach.
                Nie wiem, jak długo już jestem w tym lesie. Godziny stają się dniami, minuty godzinami. Każda sekunda jest dla mnie jak wieczność. Oni są coraz bliżej, niemal czuję odór ich oddechów. Gdy myślę, że już mnie mają, że nie podołam, nie wyswobodzę się z krępujących mnie więzów, nie opuszczę swego więzienia, bóg, do którego modliłem się wcześniej, wysłuchuje moich próśb. Wreszcie ją znajduję, wreszcie przybywam na miejsce. Na polanę z moich snów.
                Staję pośrodku niej, oni otaczają mnie ze wszystkich stron, ukrywając się między drzewami. W świetle księżyca spoglądam na ich twarze, tak bardzo mi znane. Moi przyjaciele, rodzina, starszyzna rządząca miasteczkiem. Wszyscy oni patrzą na mnie z obrzydzeniem, pogardą, nienawiścią wręcz. Pierwszy raz widzę w ich oczach uczucia, jakiekolwiek. Jedynie moja matka błaga mnie, abym przestał. Mówi, że mogę się jeszcze wycofać, wrócić do niej, a wtedy o wszystkim zapomnimy i będzie tak, jak dawniej.
- Nic nie będzie tak, jak dawniej – syczę przez zęby. – To nie jest mój świat, wszyscy doskonale o tym wiecie. To jest po prostu farsa, ułuda, iluzja. Mam dość. Brzydzę się wami, tym miastem, sobą. Chcę to wreszcie zakończyć – warczę. Matka z cichym jękiem przytula się do ojca. Oni podchodzą bliżej, chcąc mnie zatrzymać. Wtedy.. chmury rozstępują się, ukazując pełnię księżycowej urody. A ja? Ja zaczynam wrzeszczeć. Tak głośno, tak długo, aż On mnie usłyszy.
...I lie here lifeless
In this cocoon
Shedding my skin cause
I'm ready to...
                Krzyczę. Oni zatykają uszy. Gardło zaczyna palić mi ogień, ale ja wciąż krzyczę. To boli, ale nie poddaję się i krzyczę jeszcze głośniej. Ale On mnie nie słyszy. Nie przychodzi po mnie, choć tak się staram. A może to zbyt mało? Wobec tego zdzieram gardło dalej, nie chcąc zaprzepaścić mojej szansy. Wrzeszczę do momentu, aż zginam się wpół, targany torsjami. Z moich ust ucieka jęk, pełen bólu, rozpaczy i zawodu. Kaszlę, a na ziemię skapuje moja krew. Prostuję się po długiej chwili. Nie mogę wydobyć z siebie głosu, ledwo oddycham. Patrzę na nich zamglonym wzrokiem. Po moich policzkach spływają łzy. Ocieram krew z kącika ust. Im wszystkim się wydaje, że przegrałem. Ale ja nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Nie potrafię pogodzić się z porażką. Sama myśl o powrocie do tego fałszywego świata przyprawia mnie o mdłości. Staję w rozkroku, biorę głęboki oddech i krzyczę ostatni raz. Krzyczę Jego imię. Mój krzyk jest rozpaczliwy, zdesperowany, przepełniony bólem i niekończącym się smutkiem. Krew zalewa moją tchawicę, padam na ziemię i zwijam się w konwulsjach. Moja matka wrzeszczy coś do mnie, błaga chyba, żebym podniósł się i podszedł do niej. Przestaję ją słyszeć. Moje uszy robią się głuche, oczy ślepe. Nie czuję nic, nawet smaku mojej krwi. Przymykam powieki i staram się nie myśleć o niczym. Czekam na to, co nie zdarzało się w tym świecie od wieków. Czekam na śmierć. Widocznie nie spieszy jej się zbytnio, bo wciąż leżę na ziemi, a wiatr smaga moją twarz. Najgorsze jest czekanie.
...I wanna break out, I found a way out
I don't believe that it's gotta be this way
The worst is the waiting
In this womb I'm suffocating...
                Jestem szczęśliwy. Przepełniony emocjami, choć w dużej mierze negatywnymi, umieram z delikatnym uśmiechem na ustach. Słyszę, jak łkają, choć z ich oczu nie uciekają zdradliwe łzy. Oni nie będą potrafili płakać, dopóki nie ujrzą prawdy. Na moment uchylam oczy i wyciągam do nich dłoń. Otwieram usta, chcąc im coś powiedzieć, ale przypominam sobie, że już nie mogę. Zamykam je więc, kiwam głową i nieruchomieję, w oczekiwaniu na koniec tego życia. W mojej głowie pojawiają się wspomnienia z tego życia. Przeżywam je na nowo, wspominając co zabawniejsze chwile. Chcę się śmiać. Uderza mnie świadomość, że tak naprawdę nie wiem, co to znaczy. Tak jak nigdy nie płakaliśmy, tak nie potrafiliśmy się śmiać. Leżę na polanie, rozpaczając nad nieszczęściem ich wszystkich. Ubolewam nad tym, że nie mogą poznać uczuć. I tego, jak one smakują. Znają tylko obojętność. O tych uczuciach, które dziś poznali dzięki mnie, zapomną z biegiem czasu. Za jakiś czas wszystko będzie tak, jak dawniej. Jakby mnie w ogóle tu nie było. Cieszę się z tego. Będzie im łatwiej, lepiej, kiedy w końcu zniknę. Ta myśl, choć bolesna i smutna, sprawia, że nie mogę doczekać się śmierci. I wtedy uświadamiam sobie, że to jest moja droga ucieczki. Cóż. Pozostaje jedynie czekanie.
...Feel your presence filling up my lungs with oxygen
I take you in
I've died...
                Ból w gardle ustaje, otaczający mnie chłód zastępuje przyjemne ciepło. Oświetla mnie księżycowy blask. Powietrze wypełnia cudowna woń, przynosząca życie. Umarłem. Skąd wiem? Otwieram oczy i widzę Jego obok mnie. Uśmiecham się szeroko, gdy pomaga mi wstać. Przytula mnie i składa delikatny pocałunek na moim czole. Chwytam Go za dłoń. Jego skrzydła obejmują nas, ukrywając przed ich wzrokiem.
- Teraz.. przeżyjesz największy ból w swoim życiu – szepcze mi do ucha. – Czy dalej tego chcesz?
Kiwam głową, mocniej ściskając długie, jasne palce. Zamykam oczy. On znika, zostawiając mnie całkowicie samego. Szukam Go po omacku, nie mogąc odnaleźć Jego ciepłej ręki. Wpadam w panikę, gdy jej nie znajduję. Pojawia się ogromny ból, paraliżujący całe moje ciało. Krzyczę, wiję się, upadam na ziemię, błagając o litość. Raz po raz uderza mnie świadomość tego, że jestem cholernie żałosny. Ból otępia moje zmysły. Znów staję się ślepy i głuchy. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, żeby to wszystko się skończyło. Maleńkie sztylety wbijają się w moje ciało, rozrywając je na strzępy. Niewidzialny oprawca ćwiartuje mnie żywcem, przedtem obdzierając ze skóry i piekąc nad ogniem. Marzę o tym, aby ktoś zakończył moje tortury, żeby uwolnił mnie od cierpienia, choćbym miał umrzeć. Nie wiem, ile czasu mija.
...Tell me when I'm gonna live again
Tell me when I'm gonna breathe you in
Tell me when I'm gonna feel inside
Tell me when I'm gonna feel alive...
                Ból staje się coraz mniej odczuwalny. Myślę o Tristanie i o tym, czy jeszcze kiedyś go zobaczę. Jego wspomnienie jest takie żywe. Czuję się, jakby siedział tuż przede mną i głaskał mnie po policzku. Oddaję się tej myśli, odganiając resztki bólu. Teraz marzę o tym, aby wreszcie się obudzić i Go zobaczyć. Przytulić, uśmiechnąć się do Niego, porozmawiać z Nim. Wspomnienia z Nim związane każą mi nie poddawać się i walczyć. Tak też robię. Walczę z całych sił. Ból znika całkowicie, powraca trzeźwe myślenie. Myślę sobie, że to już koniec. Że za chwilę ocknę się i Go zobaczę. Czuję się taki szczęśliwy, jeszcze bardziej niż przedtem. Mimowolnie zaczynam wspominać moją matkę, ojca, stare życie. I siostrę, której los podzieliłem. Ciekawe, jak jej życie się wiedzie? Czy jest szczęśliwa tam, gdzie jest? A może trafiła do jeszcze innego świata niż nasz lub Tristana? A jeśli tam jest jeszcze gorzej?
...Tell me when I'm gonna live again
Tell me when this fear will end...
                Lęk. Pojawia się na miejscu dotychczas zajmowanym przez ból. Opętuje moje serce w mgnieniu oka, przedtem powoli się do niego wkradając, kiedy je odsłaniam. Obejmuję się ciasno ramionami, kiwając w przód i w tył. Boję się. Że trafię nie tam, gdzie trzeba. Że On nie będzie mnie chciał. Że to życie okaże się jeszcze gorsze niż poprzednie. Tak bardzo, bardzo się boję. Proszę boga, który już wcześniej udzielił mi pomocy, o odgonienie strachu i o to, żebym mógł chociaż ostatni raz zobaczyć Tristana, usłyszeć Jego głos. Lęk przemienia się w strach, a później przerażenie. Paraliżuje moje kończyny, odbierając w nich czucie. Jest jeszcze gorszy i bardziej perfidny niż ból. Nie wystarczy mu skrawek, on chce mieć mnie całego. Upadam, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Boję się, że to już koniec. Że nie wytrwałem, przegrałem, umarłem naprawdę. Nie chcę tak myśleć, a jednak umysł podsuwa mi wciąż takie obrazy, jakby chcąc mnie jeszcze bardziej pogrążyć. Udaje mu się. Opadam na dno, ciemność mnie pochłania. Leżę martwy, wyzuty z uczuć, pusty w środku. Jedyne, co widzę, to czerwone jak krew tęczówki. Zapominam, do kogo należą. Zapominam wszystko. Kim jestem, gdzie się znajduję, co tutaj robię. Potrafię tylko leżeć i zwijać się, owładnięty strachem. W moich oczach nie ma już nic. Ciało jest zimne, odrętwiałe. Rozum przestaje funkcjonować, zapadam w letarg. Opada na mnie jasny, miękki puch. Zapominam, czym on jest. Nie zastanawiam się, dlaczego się tu znajduję, już nic nie jest w stanie przykuć mojej uwagi. Wkrótce zapominam także o tych pięknych, karminowych oczach. Czuję, że to koniec. Nie wiem tylko, czego i czemu tak czuję. Przymykam powieki, zapominam, po co mam żyć. Umieram, choć mój organizm wciąż egzystuje pośród bezkresnej nicości i białego puchu, który na mnie zalega. Umieram w środku, niezdolny do niczego. Do odczuwania emocji, do myślenia. Brak mi chęci do życia. Poddaję się.
                Otwieram oczy, gdy coś podrażnia je swym blaskiem. Podnoszę się, widząc delikatnie światło, gdzieś w oddali. Na początku stawiam niezdarne kroki, lecz po chwili już biegnę w stronę nikłego płomyka. Przybliżam się do niego, a na moich wargach wykwita uśmiech. Odzyskuję nadzieję, wiarę w siebie i wszystko, co odebrał mi lęk wraz z ciemnością. Teraz wiem, że wygrałem. Przeszedłem najcięższą z prób, a to jest moją nagrodą. Dopadam ognika, cały pokryty puszystym śniegiem. Uśmiecham się szeroko, dłoń wsuwając prosto w świetlny krąg. Po chwili znikam w nim cały.
...Rebirthing now
I wanna live for love, wanna live for you and me
Breathe for the first time now
I've come alive somehow
Rebirthing now
I Wanna live my life, wanna give you everything
Breathe for the first time now
I've come alive somehow”
                Na jednej ze szpitalnych salek panuje poruszenie. Pielęgniarki uwijają się jak w ukropie wokół pewnego pacjenta, wzywając co rusz to innych lekarzy. Młody chłopak, który siedział przy chorym, został siłą wypchnięty z pomieszczenia. Stoi teraz przed drzwiami, z nerwów obgryzając paznokcie u rąk. Wie, że bez powodu nie wyrzucili go stamtąd, w końcu przesiadywał tam całymi dniami i nikomu to nie przeszkadzało. Coś musi się dziać. Ma tylko nadzieję, że nic poważnego i znów będzie mógł usiąść przy nieprzytomnym przyjacielu.
- To niemożliwe.. – słyszy. – Piętnaście lat czekaliśmy chociaż na jeden znak poprawy.. Razem z jego rodzicami braliśmy pod uwagę możliwość odłączenia go od respiratora – na te słowa, krew w jego żyłach zamiera – a tu cud. Samodzielnie oddycha. Jego serce bije mocno. Ten chłopak chce żyć, moje panie. Ale my już niewiele zrobić możemy. Wygrał swoje życie. Teraz tylko czekać, aż otworzy oczy.
Zgodne pomruki wypełniają niewielką salę. Lekarze i niemal wszystkie pielęgniarki opuszczają pokoik, klepiąc się po plecach i wymieniając ciepłe słowa. Chłopiec wchodzi niepewnie do środka. Zastaje jedynie starszą panią, która zwykle opiekowała się jego przyjacielem.
- Słyszałeś, kochanie? – pyta z delikatnym uśmiechem. On kiwa głową. Zauważa w jej oczach łzy. Sam ledwie powstrzymuje szloch. – Nasz mały bohater zbudzi się wreszcie ze swojego snu. Tyle lat na to czekałeś, prawda?
- Tak, proszę pani. Odkąd ja sam.. – głos mu się załamuje. Jego los potraktował łagodniej, choć to przez niego obaj cierpieli. Obaj zasnęli. I dotychczas tylko on się zbudził.
- Najważniejsze, że Simon się obudzi! – uśmiecha się delikatnie mała dziewczynka, która przeszła przez to samo, co on i jego przyjaciel. Jej również los dał szansę. – A wtedy już zawsze będziemy razem. Prawda, Tristanie? – łapie za rękaw jego bluzy. On kiwa znów głową, przysuwając do łóżka krzesło i biorąc ją na kolana. Gładzi Simona po dłoni. Przez te lata tyle się zmieniło. Choć nie miał szansy z nim porozmawiać, wciąż mówił do niego, opowiadał o sobie i Annie, tej małej dziewczynce. Opowiadał o ich świecie, wierząc, że Simon go słyszy i pewnego dnia mu odpowie. Niedziwne jest więc to, że zakochał się w nim. Marzył jedynie o tym, żeby chłopak się obudził. A teraz jego marzenie ma się spełnić. Pozostaje jedynie czekać. Czekanie.. zawsze jest najgorsze.
                Zapada zmierzch. Anna śpi w jego ramionach, a on kołysze ją delikatnie, nucąc kołysankę, której nauczyła go matka Simona. Którą zawsze mu śpiewa. Jedną dłoń splata z dłonią nieprzytomnego chłopaka, czasem gładząc nią jego czarne włosy. Sam nie wie, kiedy, ale również zasypia, zmęczony tym wszystkim.
                Budzi go chłodny pocałunek wiatru na policzkach. Próbuje wstać, ale wciąż trzyma Annę. Chce odgarnąć włosy nachodzące na twarz, ale jedną dłonią trzyma śpiącą dziewczynkę, a drugą.. ktoś delikatnie ściska. Ze zdziwieniem spogląda na łóżko. Odnajduje spojrzenie intensywnie zielonych tęczówek, które przewiercają go na wylot. Chce coś powiedzieć, ale Simon gestem nakazuje mu ciszę. Podnosi się do siadu, sycząc przeciągle. Gładzi palcami jego policzek, muska jego usta swoimi i wciąż patrząc mu w oczy, szepcze głębokim głosem:
- Uratowałeś mnie, Aniele. Dzięki Tobie nareszcie się odrodziłem. 
* * *
Dooobra.. Tym razem udało mi się nikogo nie zabić... Chociaż Simon zginął ze dwa razy, ale co tam. :3
Tutaj raczej nie oczekujcie jakichś kontynuacji czy czegoś w tym guście. Shot po prostu powstał, jakoś. I to zakończenie.. przyznam, że wkręciłam się w piosenkę. To tyle, jeśli chodzi o tego shota. Mam nadzieję, że przypadł Wam do gustu. Jeśli zauważycie jakieś błędy, proszę je wskazać, poprawię. ^.^