20.07.2014

Lullaby.

  Jestem totalnym ciotersem. Totalnym. Bardzo totalnym. Nienawidzę siebie. Żeby cały dzień nie robić nic, a o tym, że notkę dodać trzeba, przypomnieć sobie za pięć dwunasta?! 
  A więc.. ekhm, powróciłam magicznie z obozu. Z konia nie spadłam, wielu siniaków sobie nie nabiłam, spotkałam się ze znajomymi ludźmi i poznałam nowych (w zasadzie, biorąc pod uwagę liczbę wielbicieli M&A, to bardziej obóz mangowy był niż konny..). Spędziłam tam miło czas, aż żal było wyjeżdżać! :3 Ale w końcu przyszedł czas powrotu, a ja witam Was z powrotem, pełna energii i pomysłów. ^^ 
  Najpierw jednak, zanim stworzę cokolwiek nowego, pragnę zaprezentować jedno z moich ciut starszych dzieł. Pierwsze gore, jakie napisałam (pierwsza część Alicji się nie liczy).. No dobra, pierwsze POWAŻNE gore, stworzone pod wpływem chwili. Chociaż wydaje mi się trochę dziecinne, lubię je.^.^
  Z całego serca pragnę przeprosić Nakurę za moje gapiolstwo. Otóż, 19.07 (paręnaście minut temu jeszcze..), Nakura świętowała swoje urodziny. :3 Dedykuję więc te oto gore właśnie jej, traktując je poniekąd jako ciut spóźniony prezent urodzinowy (w końcu sama go sobie zażyczyła :3). Mam nadzieję, że ten króciutki twór spodoba się zarówno Tobie, jak i pozostałym. :3 Wszystkiego najlepszego, kochana! <3
* * *
                Ciemne, nocne niebo, upstrzone niewielkimi gwiazdami. W samym środku mrocznego lasu stary, opuszczony dom. Ale.. czy aby na pewno opuszczony?
                Piwnica. Obszarpane, drewniane drzwi. Zardzewiałe przyrządy chirurgiczne. Metalowy stół, na którym widać ślady zaschniętej krwi. W kącie pokoju siekiera i kilka worków. W powietrzu czuć odór rozkładających się ciał..
                Drzwi, niegdyś obite deskami, otwierają się. Do środka wchodzi młody mężczyzna, wesoło nucąc jakąś melodię. Dziecięcą kołysankę. Na jego wargach błąka się szaleńczy uśmieszek. Mężczyzna niesie dziewczynę. Kładzie ją na stole, a następnie krępuje jej ręce i nogi grubymi pasami. Uśmiecha się szeroko. Wie, że ten wieczór będzie niezapomniany..
                Krzyki. Wrzaski pełne przerażenia. Jego ofiara właśnie się budzi. Cieszy go to. Tak będzie przecież jeszcze ciekawiej, prawda? Długie, chude palce zaciskają się na skalpelu. Powoli przybliża się do stołu. Brązowe niczym czekolada oczy patrzą na niego niemal błagalnie. Nie może powstrzymać cichego chichotu. Cała ta sytuacja go bawi.
                - Jesteś śliczna - mruczy. - Tylko te oczy.. Byłoby znacznie lepiej, gdyby miały inny kolor - cmoka z niezadowoleniem. Odwraca się, zakłada rękawiczki. - A gdyby tak... je wydłubać? - śmieje się. - Tak, to świetny pomysł! A ty co o tym myślisz? - pyta. Odpowiada mu zduszony pisk. Nie mógł wymarzyć sobie lepszej odpowiedzi. Podnosi do góry dłoń, w której tkwi narzędzie. Przykłada skalpel do ust. Przejeżdża po jego ostrzu językiem. Jego oczy płoną z pożądania. Jedynym, czego teraz pragnie, jest widok krwi swojej ofiary. Wbija skalpel w skórę na jej policzku. Ciemna ciecz spływa powoli w dół, kontrastując z jasnym odcieniem jej karnacji. Ten moment jest jednym z najpiękniejszych w jego życiu. Ale, ale.. zabawa dopiero się zaczyna...
                Piski, płacz, jęki, błagalny skowyt. Nie robi to na nim większego wrażenia. Chociaż.. jeśli ma być szczery, jeszcze bardziej go to nakręca. Z czułym uśmiechem zabiera się za pozbawianie jej prawego oka. Czekoladowe tęczówki, fuj. Przecież doskonale powinna wiedzieć, jak bardzo on nienawidzi czekolady. To jej wina, że się tu znalazła. To jej zachowanie sprawiło, że teraz musi ją ukarać. Tak. Sama jest sobie winna. Zraniła go, obraziła, więc poniesie za to karę. Bardzo, bardzo bolesną...
                Miarowym ruchem ściera krew ze skalpela, za pomocą kawałka brudnej ściery. Spogląda na świeżo wydłubane gałki oczne, spoczywające na niewielkiej, metalowej tacce. Brązowe, ohyda. Stanowczym ruchem wbija ostrze narzędzia w jedną z nich. Z jego ust uchodzi histeryczny śmiech. Tak samo obchodzi się z drugą. Tak, od razu lepiej...
                Zaczyna się. Krzyki dziewczyny przybierają na sile. Okaleczona ofiara usilnie wzywa pomoc, błaga o ratunek. Irytuje go to. Podchodzi do stołu, uderza ją w twarz.
                - Zamknij się! - krzyczy. Jest zdenerwowany. To nie wróży za dobrze. - I tak nikt tu nie przyjdzie! Nikt cię nie uratuje, słyszysz?! Nikogo nie obchodzisz... - miauczy. Po jego policzkach spływają łzy. Ściera je jednym ruchem dłoni. - Widzisz? - uśmiecha się, spoglądając na jej puste, zakrwawione oczodoły. - Przez ciebie płaczę. Niedobrze.. Znów muszę cię ukarać, wiesz? - siąka nosem. Krzyki cichną, zmieniając się w ledwo słyszalne kwilenie. - Byłaś niegrzeczna. Bardzo. Tylko.. jaką karę powinnaś dostać? - zastanawia się. Spogląda na swoje narzędzia. - Oczek już nie masz, uszka będą jeszcze potrzebne, nosek jest za ładny, by się go pozbywać, rączki i nóżki mnie na razie nie interesują.. - wylicza. - A więc pozostaje twój zwinny języczek - chwyta za świeży, ostrzejszy skalpel. Podchodzi do stołu. Dziewczyna, słysząc jego kroki, zaczyna się wyrywać, chcąc uwolnić się z koszmaru, w jakim się znalazła. - To nic nie da - mówi do niej. - Są za grube. Wiesz.. zraniłaś mnie. Powiedziałaś, że mnie nie kochasz. Odeszłaś ode mnie. To boli, ale myślę, że mogę ci wybaczyć. Ale najpierw muszę cię ukarać. I wiesz, na twoim miejscu nie wyrywałbym się. Nigdy stąd nie uciekniesz. Zostaniemy razem już na zawsze..
                Znów czyści skalpel brudną szmatą. Od strony stołu słychać ciche charczenie. Odwraca się, uśmiechając się szeroko. Jego ofiara jest o wiele piękniejsza bez czekoladowych oczu i kawałka różowego mięsa w ustach. Ale.. to jeszcze zbyt mało. Potrzeba czegoś więcej, aby wydobyć prawdziwe piękno. Chwyta w ręce ukochany, rzeźnicki nóż. Po raz kolejny przybliża się do okaleczonej dziewczyny, która straciła już wolę walki. On widzi to i uśmiecha się delikatnie.
                - Już na początku byłaś śliczna, ale teraz jesteś o wiele piękniejsza - schyla się i szepcze jej do ucha. - Tak sobie pomyślałem, że.. mógłbym spełnić jedno twoje życzenie. Ostatnie życzenie. Czego sobie życzysz, kochana? - pyta czułym głosem. Dziewczyna charczy głośniej, nie mogąc powiedzieć ani słowa. On uderza się w czoło. - Ach, zapomniałem. Przecież nie możesz już mówić. A więc wybiorę za ciebie. Zaśpiewam ci kołysankę - uśmiecha się szeroko. Chrząka. Nóż w jego ręce błyszczy w słabym świetle. Ofiara jakby zapada się w sobie. Choć nie rozumie znaczenia jego słów, wie jedno. To są ostatnie chwile w jej życiu..
                Ciemne, nocne niebo, upstrzone niewielkimi gwiazdami. Mroczny las, a w samym jego środku stary dom, który wcale nie jest taki opuszczony. Z piwnicy budynku słychać, jak ktoś śpiewa znaną, dziecięcą kołysankę. A przecież kto normalny błąkałby się w nocy po takiej okolicy..?
                - Twinkle, twinkle, little star, how I wonder what you are - śpiewa dla niej, a więc naprawdę się stara. Chce, aby to był dla niej niezapomniany wieczór. Bo przecież, pomimo tego że go zraniła, on wciąż ją kocha. - Up above the world so high, like a diamond in the sky - sunie pieszczotliwie nożem po jej skórze, zostawiając czerwone kreski. Pokaże jej, jak bardzo ją kocha. Już nigdy jej nie opuści. Będą razem przez wieczność. Tylko.. niech ona poczeka jeszcze chwilkę. - When the blazing sun is gone, when the nothing shines upon, then you show your little light, twinkle, twinkle, all the night. - Stanowczo pozbawia ją palców u nóg. I tak już do niczego nie będą jej potrzebne. A bez nich będzie o wiele piękniejsza. Chociaż i tak jest prawie idealna. Zimna, zakrwawiona, martwa piękność. - Then the traveler in the dark, thanks you for your little spark. He could not see which way to go, iIf you did not twinkle so. - Nóż kaleczy skórę coraz agresywniej. Jednym ruchem rozcina jej brzuch. Tryska krew, światło ukazuje organy wewnętrzne. Płomyk jej życia świeci coraz słabiej. Śmierć zbliża się do starego domku wielkimi krokami. - When the blazing sun is gone, when the nothing shines upon - śpiew urywa się na chwilę, tak samo jak ruchy noża. On patrzy na nią, a jego oczy wypełniają się łzami, które kolejno spływają po bladych policzkach. Zachrypniętym głosem kończy kołysankę - though I know not what you are, twinkle, twinkle, little star. - Wraz z ostatnimi słowami z poranionego ciała ulatuje życie. Wówczas on pochyla się nad martwą dziewczyną i całuje jej zimne usta. - Jesteś idealna. Dobranoc, kochana - szepcze. Światło w piwnicy gaśnie. Tak, jak brązowooka niegdyś dziewczyna..
                Ciemne niebo nabiera blasku. Noc ustępuje dniu. Niewielkie gwiazdy bladną, a ich miejsce zajmuje słońce. Lecz las wciąż pozostaje mroczny. W samym jego środku znajduje się stary dom, wydawałoby się, że opuszczony. Pomiędzy drzewami można dostrzec jego mieszkańca. Młodego chłopca, który oszalał z miłości do swojej małej gwiazdy. I który postanowił zatrzymać jej światło tylko dla siebie. Już na zawsze..
* * *
  Jeszcze raz życzę Ci wszystkiego najlepszego, kochana Nakurko! Dużo zdrowia, energii, pieniędzy, kawy, weny do blogowania, ładnych chłopców z anime (i nie tylko ;3), książek, spełnienia marzeń i czego tam sobie jeszcze zażyczysz. <333
  A od siebie pragnę tylko dodać, że dziękuję za udział w ankiecie. Miło, że podzielacie moją fascynację do gore. Będzie go więcej dzięki temu. <3 No i niedługo ruszę z zamówieniami, więc śmiało, można je składać. ^^ Do usłyszenia! :33

6.07.2014

MWSM - Odcinek 3.

  Yatta~! Udało mi się! Napisałam! I nawet zadowolona z tego jestem. ;3 Teraz mogę z czystym sercem jechać na obóz i wypoczywać. ;3
  A więc, od 07.07 do 17.07 co najmniej przebywać będę na urlopie. Po tym okresie wrócę do Was i znów zaatakuję falą (mam nadzieję) moich tworów. :3
  Dedykuję ten odcinek pomysłodawczyni, Sarin, a także Werze, która zawsze wspiera mnie z dupy wziętymi cytatami. :3 Pamiętajcie o tym, aby w komentarzu wskazać fragment i anime/mangę, którym/którą jest on inspirowany! A więc.. Let's enjoy! <3
* * * 
        Niech wszyscy zginą. Tak. Wszyscy powinni zginąć. Aż mi się przypomniała taka ładna, vocaloidowa piosenka. „Niech wszyscy zginą, niech wszyscy zginą, niech wszyscy zginą.. po drugiej stronie tęczy!” Co.. Zaraz.. Nie.. Za dużo internetów na dzisiaj. Tak.
                Tatata, to był taki uroczy przerywnik. Dzień dobry, cześć i czołem! Lejdis end dżentelmen! Za chwilę otworzę kopertę! To wiekopomna chwila. A więc.. zwycięzcą plebiscytu na zjeba i ciamajdę  roku jest…! (Panie Mietku, werble, proszę.)
...jestem ja, panie i panowie.
Wielkie brawa!
                Wracając do tematu. Siedzę w domu razem z Juliuszem, a tu za chwilę wparuje moja rodzicielka ze swoją rodzicielką. Noż cholera marcepanowa i wszyscy święci! Stop.. Nie.. Cholera nie jest marcepanowa, a cytrynowa, bałwanie jeden. No ja nie mogę.. Ech.
- Czyli mamy bawić się w wolontariuszy, tak? – mruknął z powątpiewaniem Julek, kiedy mu powiedziałem.
- Taa – westchnąłem. – Nie to, że coś, ale moja babcia niedosłyszy, ale ma, kurna, sokoli wzrok, więc uważaj. I dostaniemy ją w zestawie z jej najlepszym przyjacielem, panem wózkiem.
- Aha.. Spoko. A co ona je?
- Papki z nie wiadomo czego. Nieważne, czym to będzie, ważne, żeby było zmielone. A, często wypada jej sztuczna szczęka, a wtedy wygląda jak pomarszczony Freddy Krueger.
- O matko.. – jęknął. Nie dziwiłem mu się. Nic, co dotyczyło mojej kochanej babuleńki, nie było zachęcające.
                Zadzwonił dzwonek. Matula pchnęła wózek w moją stronę. Gdyby nie to, że zwolnił na progu, najpewniej by mnie przejechał. Szczęśliwa, że pozbyła się problemu, szybko zamknęła drzwi i spierdzieliła. Podstępna, ruda wiedźma…! Westchnąłem i spojrzałem na babkę. Zawzięcie mlaszczyła coś trzymanego w pomarszczonych rękach.
- Dzień dobry, pani babciu – powiedział z uśmiechem Julsław. Został pociągnięty za łańcuch przypięty do spodni.
- Poogryź mi to! – wręczyła emosowi obślinione, całkiem duże jabłko. Julek rzucił tym, piszcząc jak mała dziewczynka.
- Ech, babciu, babciu – założyłem rękawiczki jednorazowe, wrzuciłem jabłko do miksera i zmieliłem. Trzeba będzie go potem zdezynfekować. Przełożyłem papkę do miski i dałem ją Julkowi, który właśnie próbował wodą wypalić sobie skórę. – Masz, nakarm ją tym.
- ZWARIOWAŁEŚ?! Nie tknę niczego, co ten potwór miał w ustach! Nawet przez łyżeczkę! – piszczał.
- Ech. Zero z ciebie pożytku, stary. Będę musiał sprawić sobie nowego murzyna – podszedłem do babci. – No już, babuniu, otwieramy buźkę i amamy. Aaaa…
- Myślisz, że ile mam lat, gówniarzu? – burknęła, sepleniąc, jak to mają w zwyczaju ludzie bez zębów. Zacisnąłem zęby. Jak mnie ten emeryt wkurwia! Moher pieprzony..
                Udało mi się wcisnąć w nią jabłczaną papkę. Przypłaciłem to ryjem całym w jabłku, oplutym dywanem (drugi raz go będę czyścił!) i stopą zmiażdżoną przez koło wózka.
- Poddaję się! Rób, co chcesz, ty stara raszplo! Ale jak będziesz głodna, to nie przychodź do mnie! – jęknąłem. Zdezynfekowałem siebie, mikser, miskę i dywan. Całe szczęście, że moje ukochane futrzaki nie zdecydowały się dołączyć do tej radosnej, jabłkowej orgii. Blech. Chyba mam uraz do tych owoców.
- Mam ochotę na dobranockę! – powiedziała, kompletnie ignorując moje słowa. Warknąłem cicho. Wtem, dzwonek zadzwonił po raz drugi dzisiejszego dnia. Widząc, że Michnicki nie ma nawet zamiaru otwierać drzwi, ruszyłem zad w ich kierunku.
                Otworzyłem i.. natychmiast tego pożałowałem. Dwóch gościów w garniakach, trzymających stertę papierów mogło oznaczać tylko jedno. …JEHOWI AR KOMING.. ..Obym się mylił..
- Dzień dobry. Czy ma pan chwilę, by porozmawiać o Bogu?
                Kamil, pieprzona cioto, powinieneś zostać jasnowidzem. Dorobiłbyś się fortuny za pomocą smsów i programów ezoterycznych..
- Emm.. babcia nie pozwala mi rozmawiać z obcymi – jęknąłem głosem niedorozwiniętego dziecka. Przynajmniej tak chciałem zabrzmieć. Po ich minach wywnioskowałem, że jednak mi nie uwierzyli. Zakląłem w myślach. Musiałem szybko coś wymyślić, żeby się ich pozbyć. Jehowi byli ostatnim, czego potrzebowałem w tej chwili.
- Nalegamy.. – mruknął wyższy z gości. Szybka analiza, rzuć pierwszy tekst, który wpadnie ci do głowy!
- Kościół jest w tamtą stronę – wskazałem w lewo. Wszyscy trzej tam spojrzeliśmy. Sąsiad, który właśnie wychodził do kibla, ubrany jedynie w gustowny, poplamiony tłuszczem, biały niegdyś podkoszulek i jakieś dziwne, krótkie spodenki, spojrzał na nas ze zdziwieniem, spłonął burakiem i potruchtał do kibelka. Ech, ci biedni ludzie, którzy nie mają kibla w mieszkaniu..
- Może jednak znalazłby pan chwilkę?
- No.. dobrze. Ale tylko na chwilkę. Jeśli tatuś zobaczy, że wpuściłem obcych, zbije mnie pasem – postanowiłem pokonać ich tym, z czym zmagałem się teraz sam.
- Kaaaamil! To nie chce zejść! – jęczał Julsław, będący gdzieś w okolicach zlewu. Ustaliłem lokalizację babci. Właśnie dorwała grejpfruta i śliniła go gdzieś w kącie pokoju. Dobra nasza!
- Juluuś.. Ręce same nie odpadną. Musisz im pomóc tym! – wyciągnąłem z szuflady piękny, rzeźnicki tasak do mięsa. Uśmiechnąłem się przy tym psychopatycznie.
- Nie lubię noży – miauknął. – Nie masz dynamitu?
- Skończył się przedwczoraj, kiedy sprzątałem po kolędzie – westchnąłem.
- Ojoj, to niedobrze. Dobra, moje ręce zostawmy na później, jak już mamusia wróci z pracy. Przyniesie nam nowe granaty do zabawy! – zapiszczał.
- Yay! Znowu będzie czym rzucać w sąsiadów!
- A pamiętasz, jaka była z nas dumna, kiedy trafiliśmy tej starej szui spod piątki prosto w łeb!
- Pamiętam! Och, ale to była przednia zabawa!
                Kątem oka zauważyłem jak Jehowi bledną. Hehe, dobrze wam tak, pieprzeni domokrążcy. Odechce wam się odwiedzania tej okolicy. Dyskretnie posłałem Juliuszowi spojrzenie, które mówiło: „Masz coś wymyślić!” Podszedłem do naszych.. gości.
- A więc. O czym panowie chcieli porozmawiać ? – zapytałem z lekkim uśmiechem. Jeden z nich przełknął ślinę i podał mi jakąś bzdurną broszurkę.
- O Bogu – odparł niższy, ze szczurowatą twarzą. Nazwę go Szczurek. Obaj byli zdenerwowani. Aha! Czyżbyście rzadko docierali do tego momentu, panowie? Jesteście przyzwyczajeni raczej do drzwi zamykanych wam przed nosem?
- Przepraszam.. nie bardzo rozumiem.. – zmarszczyłem teatralnie breffkę. – Czym jest Bóg?
- Nie wie pan?!
- Nie wiem. A powinienem? – spytałem niewinnie. Szczurek zrobił minę, jakby nie mógł się wysrać. Ten drugi, hm.. Świnek, bo ma taki świński nos, jęknął cicho. Chyba powoli zaczynali mieć mnie dość.
                Naszą przecudowną rozmowę przerwało coś pełzającego po podłodze. Spojrzałem na to ze zdziwieniem. Nie pamiętam, żebym hodował węża albo jakieś dżdżownice. A nie. To Julek. Czyli zamierzasz zgrywać wariata, stary?
- Juluś.. Nieładnie pełzać po podłodze, kiedy mamy gości! – pomogłem mu wstać. Musiałem go podtrzymać, inaczej znowu by wylądował na dole. – Przepraszam panów, on znów ma atak – uśmiechnąłem się przepraszająco. – Mój przyjaciel choruje na schizofrenię i często wydaje mu się, że jest kimś innym. Teraz chyba padło na dżdżownicę. A może na węża?
- Chcę.. chcę ich zjeść.. Mogę ich zjeść, mamusiu?
- A nie. To jednak psychopata. Przepraszam za pomyłkę.
- Zjem ich wątroby..! Z uszu zrobię naszyjnik.. A oczy wydłubię i postawię na telewizorze! – wyrywał się teatralnie. Tak naprawdę nie wkładał w to zbyt dużo siły.
- Proszę się nim nie przejmować – znów posłałem im mój firmowy uśmiech. – Na czym skończyliśmy? Ach, tak. Na tym całym Bogu. No więc? Czym on jest?
- On.. – Szczurek zaczął, obserwując uważnie Julka. Był wystraszony.  – On.. stworzył niebo i ziemię.. a także ludzkość..
- A kim panowie są? – spytałem z lekkim rozczarowaniem. Spodziewałem się lepszego wyjaśnienia.
- My.. – tym razem odezwał się Świnek. Przy każdym słowie zabawnie poruszał nosem. Wpatrywałem się w to jak zahipnotyzowany. – My jesteśmy jego świadkami, świadkami Jehowy. Głosimy wiarę i Jego słowo tam, gdzie to możliwe.
                Czyli po prostu jesteście domokrążcami, którzy nie mają jaj, by założyć sobie kościół albo coś takiego, tylko wpieprzają się ludziom do domów i rozdają te śmieszne ulotki. Przy okazji, widzę, że Szczurek nawiązał współpracę z Julkiem i wepchnął mu parę broszur. Pin pon! Właśnie na coś wpadłem.
- Ach. Rozumiem. Ale mamusia nie pozwoliła mi wstępować do sekty – powiedziałem. No, jeśli to ich nie wykurzy, to ja już nie wiem.
                A jednak. Nie udało mi się, już to widzę. Stoją jak te trusie, zmieszani i wystraszeni, ale ruszyć dup nie mają zamiaru. A to wytrzymałe bestie! Co ich powali, jak nie skondensowana dawka mnie i Juliusza?!
- Wnusiu.. – odezwała się babcia z kąta, na chwilę przerywając zasysanie skórki grejpfruta. Jej głos był doprawdy przerażający. Brzmiała jak jakaś zjawa. – Powiedz tym ładnym panom, aby dali więcej papierków, będzie czym palić w piecu..
                I to podziałało. To nareszcie, kuźwa, podziałało. Panowie obrócili się, otworzyli drzwi i, z szybkością Pershinga, wypierdolili z mojego skromnego mieszkanka, cały czas krzycząc jak gwałcone dziewice. No, doprawdy, co to za zachowanie. Manier za grosz! Jakbyśmy próbowali co najmniej na śmierć ich wystraszyć, wszelkimi dostępnymi, humanitarnymi sposobami.
                Julsław stanął na pewnych nogach i zaczął wiwatować. Przybiliśmy sobie zasłużoną piąteczkę. Zaryglowałem porządnie drzwi, zebrałem wszystkie śmieci, które od nich dostaliśmy. Wywaliłem je przez okno. Ups, chyba ktoś dostał nimi w łeb. Nieważne.
- Dzięki, babciu – uśmiechnąłem się szeroko.
- Kim byli ci ładni panowie? – spytała, powróciwszy do maltretowania językiem owocu. Bleech. Tak. Jej też trzeba się będzie pozbyć.
- Ci dwaj panowie należeli do bardzo złej sekty, która porywa takie urocze, biedne babcie, żeby potem zrobić z nich pyszne ciasta – powiedziałem. Aż się wzdrygnęła.
- Kamil, jesteś niedobry dla pani babci – odparł z udawanym wyrzutem Julek. Parsknąłem. Wziąłem telefon i wykręciłem numer do mojego ukochanego, młodszego braciszka, Wiktora.
                Już na wstępie uderzył we mnie jakiś bzdurny utwór pokroju OneErection czy tam Sriebera, nie wiem, nie słucham, który miał ustawiony na poczekanie. Westchnąłem. Mam nadzieję, że moje kochane bliźniaki nie mają nic do roboty i (nie)chętnie zajmą się babcią. Matce zawsze obojętne, kto zajmuje się tym pomarszczonym buldogiem, a więc, jeśli wlepię ją komuś innemu, nie będę miał żadnych problemów. W zasadzie, miałbym je tylko, gdybym nie zechciał babuni do domu przyjąć. O tak, gdybym tego nie zrobił, matka rozpętałaby mi piekło. I nieważne, czy miałbym do tego powód, czy nie. Dla tej wiedźmy takie rzeczy nie miały żadnego znaczenia.
- Czego?! – w słuchawce odezwał się skacowany, zmarnowany głos nastolatka, który chyba właśnie się obudził.
- Cześć, braciszku mój kochany. Jak tam zdrówko? Czyżbyś znowu zaliczył zgona? – zagaiłem uprzejmie rozmowę.
- Przestań pierdolić bez sensu, Kamil – warknął Wiktor. – Czego, kurwa, chcesz, że mnie budzisz o tej godzinie?!
                Ech. I pomyśleć, że to to ma dopiero piętnaście lat. Dzieci to stanowczo na psy już schodzą. A siostrunia, Wiktoria, wcale nie lepsza, kurde. Jak je ta matka wychowała?
- No, no, gówniarzu, trochę szacunku do starszego – sprawnie przeszedłem do ofensywy. Skoro słodkie słówka nic nie dają.. – A teraz ubierasz się, ząbki ładnie myjesz, zabierasz siostrę i w trymiga widzę was u mnie. Zaopiekujecie się babcią.
- Co?! Chyba cię pojebało!
- Nie, nie pojebało, spokojnie – syknąłem. – Mam na głowie ważniejsze sprawy niż niańczenie emerytki, która wszędzie zostawia swoją ślinę. A jeśli się nie zjawicie za.. maksimum godzinę, matka dowie się o tym, że jej ukochane dzieciaczki znowu się gdzieś szlajały i wróciły do domu schlane w trzy dupy.
- Skąd ty..?!
- To słychać, Wikuś. Zwłaszcza u osoby, która dopiero wstała. A więc, widzę tu ciebie i Wiktorię za godzinę. A potem znikacie z babunią. Jak dla mnie, możecie ją nawet przehandlować za Oczy Shinigami, wyjebane. Byleby mi z oczu zniknęła.
- Dobra, dobra – rozłączył się. Odetchnąłem.
- I co? – spytał mnie Juliusz. Z palców prawej ręki zrobiłem V. Uśmiechnął się.
- Zaraz się zjawią, zabiorą ją i będziemy mieli z głowy. Uprzedzając – nie mają wyboru, inaczej ich piękny sekret ujrzy światło dzienne. Ach, tak lubię być szantażystą!
                Emos tylko pokręcił głową, szczerząc zęby. Niedługo później zjawiło się moje młodsze rodzeństwo. Wyrobili się, bo byli już pół godziny po moim telefonie. Zabrali babcię i wyszli. Usiadłem z zadowoleniem na kanapie. Byłem zmęczony tym wszystkim. Moja radość nie trwała jednak długo, bo zadzwonił telefon. Odebrałem.
- Znieś nam na dół parasolkę, bo pada – usłyszałem zirytowany głos Wiktorii. Z nią gadania nie było, bo zaraz zaczęłaby się drzeć, więc westchnąłem, włożyłem trampki Julka (większe były i łatwiejsze do założenia), wziąłem parasolkę i wyszedłem. Niestety, potknąłem się na schodach i zacząłem spadać.
                Zabawne.. Gdzieś kiedyś widziałem taką scenę. Jak laska albo chłopak, nie pamiętam, spadali ze schodów z parasolką w ręku. I ta parasolka wbiła się tej lasce, to chyba laska była, w gardło. Czyżbym teraz miał skończyć tak samo?! Nie.. nie.. ja nie chcę umierać! Tylu anime jeszcze nie obejrzałem! Tylu mang nie kupiłem! Czy jeszcze kiedyś zagram na skrzypcach?!
                Spadłem w dół, a płaski szpic (jest w ogóle coś takiego?!) uderzył mnie w czoło, gdy upadałem. Na (nie)szczęście spadłem na moją seksowną pupcię, obijając ją sobie dość boleśnie. Jęknąłem cicho, pozbierałem się z ziemi i, kulejąc nieco, poczłapałem do wyjścia. Rodzeństwo spojrzało na mnie ze zniesmaczeniem, jakby co najmniej przyłapali mnie na strzelaniu palcówy jakiejś starszej pani (fu), otworzyło parasolkę i razem z babcią i grejpfrutem na wózku, oddaliło się. A ja, z równie wielką boleścią, udałem się z powrotem do mieszkania. Julek akurat był podgryzany przez moje koty.
- A ty co? – spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- S.. s.. schody i parasolka mnie wyruchały! – miauknąłem. Zaczął się śmiać. Prychnąłem z niezadowoleniem, że nie przejął się moim nieszczęściem i położyłem się na podłodze, wzdychając głośno raz po raz. Poczułem coś mokrego na policzku. Podniosłem głowę i.. natychmiast tego pożałowałem. No tak.. to przecież w tym miejscu babcia opluła dywan papką z jabłka. Ja pierdolę..
* * *
  W ostatnim odcinku, użytym anime było Vampire Knight. Nikt nie odgadł, ale zrzucam to na to, że nie wiedzieliście, iż już się to zaczęło. ;3 W dzisiejszym odcinku użyłam bardzo znanego fandomowi Otaku fragmentu. Mam nadzieję, że łatwo wpadniecie na to, z czego on jest i gdzie go wplotłam. ;3
  Kocham piosenki Kaito. Po prostu uwielbiam. A szczególnie tę. Ten moment, kiedy z zacieszem na twarzy śpiewa "Niech wszyscy zginą..". XD 
  To tyle na dzisiaj. Więcej spodziewajcie się po moim powrocie. Mam nadzieję, że udało mi się Was rozśmieszyć. ;3 Do następnego. <33

5.07.2014

Towarzysz - część czwarta.

  Żeby wynagrodzić Wam moje "bycie totalną dupą", wstawiam od razu ostatnią część "Towarzysza". Let's enjoy. ;3


* * *
                Kiedy nadszedł świt, Blair zadrżał. Poczuł dziwny niepokój. W powietrzu unosiło się ogromne napięcie. Wschodzące słońce miało czerwony kolor i na taki barwiło całe niebo.
                - A więc to dzisiaj, tak? – szepnął cicho zielonooki. Nadszedł dzień, w którym Christian Woods miał umrzeć. Duch westchnął. Czekało go mnóstwo pracy.
                Z początku nie działo się nic niezwykłego. Blondyn powiedział mu, że musi spotkać się w szkole z nauczycielką od muzyki, bo powinien zacząć przygotowywać się do konkursu. Szybko ubrał się, umył i posprzątał w pokoju. Wziął futerał z gitarą i zeszli na dół, na śniadanie. Czarnowłosy obserwował wszystko uważnie, rozglądając się dookoła. Nie wiedział, jak Chris ma zginąć, więc musiał być czujny i ostrożny, bo wszystko w tym okropnym dniu mogło go zabić.
                Śniadanie minęło spokojnie. Wyszli z domu jakiś czas później. Z każdą minutą Blair był coraz bardziej niespokojny. Nerwowo wypatrywał wszelkich oznak niebezpieczeństwa. Niemal na bezdechu szukał czegoś, co mogłoby zrobić krzywdę niebieskookiemu, żeby jak najszybciej to wyeliminować. Ręce drżały mu ze strachu, że mu się nie uda i Chris umrze. Wtedy obietnica, którą złożył Bogu, byłaby nic nie warta, a pani Woods zostałaby sama na tym świecie. A tego nie chciał ponad wszystko inne.
                Podczas drogi do szkoły duch nie zauważył niczego szczególnego. „Może to nie ten dzień?”, pomyślał. „Może się pomyliłem? Może.. Ale i tak muszę być czujny”, powiedział sobie. Chociaż stres, jaki odczuwał, był nie do zniesienia, wolał zachować ostrożność niż później żałować.
                Nauczycielka czekała na Chrisa w gabinecie od muzyki. Gdy się w nim znaleźli, blondyn przywitał się z nią i wyjął gitarę z futerału. Blair usiadł na jednej z ławek. W momencie, kiedy niebieskooki zaczął grać, czarnowłosy nieco stracił na czujności. Uspokoił się i rozluźnił, słuchając ukochanych dźwięków. W końcu.. tutaj ktoś z nimi był. Nauczycielka. Więc nie mogło się stać nic złego. Tak przynajmniej sobie wmawiał.
                Nagle zrobiło się ciemno. Duch niczego nie widział. Poczuł, że czyjeś dłonie zasłaniają mu oczy. Odsunął je i spojrzał do tyłu. Z zaskoczeniem odkrył, że to Anthony.
                - Co ty tu robisz? – spytał, kątem oka zauważając, że Chris przestał grać i teraz rozmawia z nauczycielką.
                - Postanowiłem sprawdzić, jak mój podopieczny się sprawuje. Poza tym, wolę być na miejscu, kiedy to się stanie – mruknął. Jego słowa utwierdziły zielonookiego w przekonaniu, że miał rację.
                - A więc to dzisiaj? A już się łudziłem.. – szepnął.
                - Że co? Że nie umrze? Gdyby tak było, nie musiałbyś tu siedzieć, pamiętaj. Zresztą, nieważne. Nie ma czasu na pouczenia, to się może stać w każdej chwili.
                - Nie dopuszczę do tego – odparł Blair. Widząc zaskoczony wzrok szatyna, dodał: - Nie pozwolę mu umrzeć.
                - Ale.. Blair, żartujesz sobie, prawda? Haha, zabawne, ale zostaw wszystkie żarty na powrót, dobra? – powiedział z niepokojem szarooki.
                - Nie żartuję. Nie dopuszczę do jego śmierci. Obiecałem to sobie – „i Bogu”, dokończył w myślach.
                - Nie wierzę, że to słyszę. Przecież to byłoby złamanie jednej z naszych dwóch zasad. „Nie próbujemy zmieniać ich przeznaczenia”, pamiętasz?
                - I tak złamałem już tę drugą, więc co mi szkodzi? – wzruszył ramionami. – Chris to mój.. przyjaciel. Nie umrze, dopóki tutaj jestem.
                - Nie rób nic głupiego. Nikt się nie musi dowiadywać, że z nim rozmawiałeś.. A jeśli już się dowiedzą, zrzucimy to na twoje oszołomienie i tęsknotę za życiem. W końcu ty sam też umarłeś całkiem niedawno.. – mruknął niepewnie. Drżenie jego głosu wzbudziło podejrzenia czarnowłosego.
                - Byłeś przy tym – szepnął. – Widziałeś, jak spadam w dół. I nic nie zrobiłeś!
                - Nie mogłem – warknął. – I ty też nie możesz. Nie należymy już do tego świata. Mamy tylko czekać i obserwować, rozumiesz? Przy okazji gratuluję odzyskania wspomnień.
                - Nie ma czego gratulować. Idiota – burknął. – Z takim nastawieniem rzeczywiście nic nie zrobisz. Ale ja tak. Zobaczysz. Uratuję go.
                - Więc się spiesz, bo właśnie ci ucieka – odparł, wskazując na Christiana, który akurat opuszczał gabinet. Blair pobiegł za nim. Wiedział, że Anthony będzie z nimi, dopóki coś nie zaatakuje blondyna. A wtedy czarnowłosy mu pokaże, że się mylił i że mogą ludziom pomóc.
                Szli korytarzem szkolnym. Był on dziwnie pusty i nieprzyjemny. Czarnowłosy szedł kilka kroków przed blondynem, obserwując wszystko wokół. Czuł za plecami obecność Anthony’ego, ale starał się nią nie przejmować.
                Wszyscy trzej zatrzymali się w momencie, kiedy usłyszeli krzyki. Obok nich przebiegło kilku przerażonych pracowników szkoły. Zielonooki zmarszczył brwi, patrząc na ich oddalające się sylwetki. Wbił wzrok w twarz blondyna. Widział niepokój w jego oczach. Był niemal pewien, że w swoich dostrzegłby to samo. (Click.)
                - Uciekaj! – krzyknął do Chrisa, kiedy powietrze przeszyły odgłosy strzałów. Całkowicie zapomniał o tym, że niebieskooki go nie słyszy. – Uciekaj! – wrzeszczał. 
                - On cię nie usłyszy, Blair – mruknął spokojnie szatyn, dotykając dłonią jego ramienia. Czarnowłosy strącił jego rękę, zaciskając zęby. Gorączkowo próbował wymyślić sposób na zabranie stąd ukochanego, zanim stanie mu się krzywda.
                Spanikował, kiedy dostrzegł, że podchodzi do nich zamaskowany człowiek z pistoletem w dłoni. Chciał podbiec do Chrisa i zasłonić go sobą, jednak Anthony złapał go w pasie i nie zamierzał puścić. Wyrywał się, płacząc i krzycząc do blondyna, z nadzieją, że ten wreszcie go usłyszy.
                Nic takiego się nie stało. Przerażony chłopak stał i patrzył na uzbrojonego mężczyznę przed sobą. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc nie mógł uciec. Gdy zamykał oczy, widział całe swoje życie. Rodziców. Tych, którzy go prześladowali. Tablicę, przez którą rozmawiał z Blairem. Właśnie, Blair. „Ciekawe czy też tu jesteś..”, pomyślał. „Pewnie tak.. W końcu to dzień mojej śmierci..”
                Zacisnął dłonie w pięści. Po jego policzkach spłynęły łzy. Uśmiechnął się. Skoro nadszedł jego koniec, nie będzie niczego żałował i umrze z uśmiechem na twarzy. Żeby wszyscy wiedzieli, że miał dobre życie. Chociaż.. będzie mu brakowało mamy i jej czułego głosu.
                W momencie, gdy spojrzał na człowieka stojącego przed nim, ten wycelował w niego broń i wystrzelił. Christian poczuł ból, a zaraz po nim zmęczenie. Zamrugał kilkakrotnie. Zauważył zapłakanego, czarnowłosego chłopaka, który krzyczał coś do niego i wyrywał się z objęć trzymającego go szatyna. Uśmiechnął się, upadając na ziemię. „Tyle czasu mnie to zastanawiało.. A więc to tak wyglądasz, Blair”, pomyślał, zamykając oczy. Zmorzył go upragniony, wieczny sen.
* * *
                Po zamordowaniu Woodsa, uzbrojony mężczyzna zniknął, a w szkole pojawili się policjanci. Dusza Christiana niemal natychmiast trafiła do czyśćca. Anthony zabrał zielonookiego z budynku. Nie chciał, aby ten musiał patrzeć na ciało zmarłego. Blair ciągle płakał i wołał cicho imię blondyna, jakby myślał, że tym przywróci go do życia.
                Szarooki nie mógł patrzeć na stan, w jakim znalazł się czarnowłosy. Chciał jak najszybciej zabrać go do czyśćca, żeby Blair mógł się uspokoić. Przedtem jednak musiał powiedzieć mu coś bardzo ważnego.
                - Blair.. posłuchaj mnie. Te dwie zasady.. one powstały właśnie po to, żebyśmy my nie musieli przeżywać tego, co ty przeżywasz teraz. Rozumiesz? Dlatego prosiłem, żebyś ich przestrzegał.. Wtedy nie przywiązałbyś się do tego chłopaka i nie czułbyś się tak okropnie. Ale.. żadnych konsekwencji nie będziesz musiał ponosić, gdy już wrócimy – szepnął. Gdy zauważył, że zielonooki w ogóle go nie słucha, westchnął. – Czas już na nas. Czy jest jakieś miejsce, które chciałbyś odwiedzić, zanim ruszymy w drogę?
                - Tak.. – odezwał się on ochrypłym głosem. – Zabierz mnie tam.
                Znaleźli się w domu Chrisa i jego matki. Weszli do środka przez otwarte okno w kuchni. Czarnowłosy spuścił głowę, gdy zauważył panią Woods, która siedziała przy stole i płakała, trzymając w dłoniach zdjęcie syna. Podszedł do niej.
                - Przepraszam, że nie udało mi się go uratować – powiedział łamiącym się głosem. Wyszedł z kuchni. Zaprowadził szatyna do pokoju niebieskookiego, którego drzwi otwarte były na oścież. Stanął na środku pomieszczenia i rozejrzał się, przypominając sobie wszystkie dni, które tu spędził. Każdą chwilę przeżywał od nowa, cierpiąc coraz bardziej. Podszedł do biurka, jak zwykle zawalonego zeszytami. Jeden z nich leżał na podłodze. Chciał go podnieść, ale przypomniał sobie, że nie może.
                - Nie krępuj się.. – mruknął cicho Anthony. – Możemy dotknąć rzeczy należących do zmarłych.
                Blair wziął zeszyt do rąk. Pogładził jego okładkę i przytulił do siebie. Ze łzami w oczach otworzył go i zaczął czytać jedną ze stron, zapełnioną schludnym, pochyłym pismem. Były to wiersze. Piękne, długie wiersze, przepełnione uczuciami. Mówiące o radości, cierpieniu, smutku. O niespełnionej miłości do kogoś, kogo już nie ma. Z zaskoczeniem odkrył, że były przeznaczone dla niego. Wszystkie, co do jednego opowiadały o nim, o Blairze.
                Czarnowłosy wkrótce przestał czytać, gdyż przez łzy nie mógł już nic widzieć. Odwrócił się do szatyna, przyciskając zeszyt do piersi.
                - Mogę.. mogę go zabrać ze sobą…? – szepnął prosząco. Szarooki westchnął i pokręcił głową.
                - Przykro mi. To jest rzecz z tego świata. W drodze po prostu się rozpadnie, więc to nie ma sensu. Odłóż go i ruszajmy – powiedział cicho. Zielonooki kiwnął głową. Pocałował okładkę zeszytu i położył go na posłanym łóżku Christiana. Kiwnął głową Anthony’emu. Teraz mogli już wracać.
* * *
                Mieszkańcy czyśćca powitali ich z radością. Wszyscy gratulowali czarnowłosemu wykonania pierwszej misji. On tylko niemrawo dziękował za gratulacje, myślami będąc daleko stąd. Szarooki widział to doskonale. Kiedy usłyszał, że inni chcą wyprawić przyjęcie, powiedział, żeby poczekali z tym jakiś czas, bo Blair jest zmęczony. Zaprowadził go do pomieszczenia, w którym zielonooki znalazł się na samym początku. Teraz było ono urządzone tak, by służyć za sypialnię. Kazał chłopakowi położyć się i czekać. Powiedział też, że przyjdzie po niego, kiedy nadejdzie już czas.
                Czarnowłosy czekał więc, rozpamiętując na nowo wspomnienia, które odzyskał i chwile spędzone w domu Chrisa. Nie wiedział, ile czasu minęło, ile zostało ani nawet na co właściwie ma czekać. Tylko leżał i płakał. Jego serce przepełniała tęsknota o wiele silniejsza niż przedtem. Chciał jeszcze raz ujrzeć jasne włosy, zatopić się w pięknych, ciemnoniebieskich oczach, usłyszeć piękne dźwięki, które zdolny był tworzyć jedynie on. Christian Woods. Tak bardzo.. bardzo chciał go zobaczyć..          
                Kiedy wszystkie łzy już wyschły, a Blair nie miał już czym płakać, drzwi się otworzyły. Patrzył wtedy w sufit tępym wzrokiem, nie myśląc już o niczym. Ktoś podszedł do niego i dotknął jego ramienia. Zamrugał, patrząc w ciepłe, szare oczy Anthony’ego. Mężczyzna uśmiechnął się do niego i wyprowadził go z pokoju. Szli przez bardzo długi czas. Szatyn nie odpowiadał na żadne z pytań, które zadał mu Blair. Tylko uśmiechał się, prowadząc go po korytarzach i pomieszczeniach. Wydawałoby się, że ich wędrówka nie ma końca.
                Wreszcie znaleźli się w czymś na kształt ogrodu. Anthony położył dłoń na ramieniu Blaira i wskazał mu drzewa przed nimi. Czarnowłosy zrozumiał, że to tam ma właśnie iść. Kiwnął więc głową i poszedł. Mijał zarośla, krzewy i trawy, z zaskoczeniem odkrywając, że miejsce to przypomina biblijny Eden.
                Rośliny ustąpiły miejsca fontannom, rzeźbom i zdobionym ławkom. Na jednej z nich ktoś siedział. Zielonooki podszedł bliżej. Gdy tylko to zrobił, osoba wstała. On od razu rozpoznał jasne włosy i piękne, ciemnoniebieskie oczy. Uśmiechnął się szeroko, wciąż się przybliżając. Stanęli naprzeciw siebie. Nie musieli się odzywać, ich oczy mówiły im wszystko. Blair wpadł w ramiona Chrisa, cicho łkając. Nie był już w stanie powstrzymywać łez. Blondyn objął go mocno, całując w głowę. Po raz pierwszy mógł go dotknąć. Odsunął czarnowłosego od siebie, chcąc spojrzeć mu w oczy. Dotknął palcami jego policzka, po czym musnął jego wargi swoimi. Zielonooki wstrzymał oddech, oczekując więcej. Christian starł jego łzy kciukiem, a później pocałował czule, obejmując dłońmi jego twarz. Blair niezdarnie odwzajemnił pocałunek.
                Minęły wieki, nim się od siebie odsunęli. Wciąż patrzyli sobie w oczy, nie mogąc uwierzyć, że ten drugi jest obok. Czarnowłosy przytulił się do blondyna, wdychając jego zapach.
                - Chris.. – szepnął cicho.
                - Witaj, Blair – uśmiechnął się niebieskooki, głaszcząc go delikatnie po plecach. – Mój towarzyszu..
* * *
  Przyznam, że nie widzę lepszego zakończenia dla tego opowiadania. Niby smutne, a jednak ma w sobie ten happy end, prawda? ;3 Bardzo przyjemnie pisało mi się to opowiadanie, zwłaszcza przy nucie, do której link gdzieś tam się przewija. Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, więc.. do następnego, moi drodzy. ^^